niedziela, 17 listopada 2013

Przeczucie

     Są filmy, które od dłuższego czasu planuje opisać na blogu, jednak brakuje mi swojego rodzaju impulsu, bym mógł to uczynić. Wówczas zaczynam coś o nim pisać, cokolwiek, co później ląduje w koszu. Wtedy zaczynam jeszcze raz lub (co też się zdarza) zwyczajnie sobie odpuszczam. Jednym z takich filmów, o których starałem się zamieścić notatkę, jest "Przeczucie" (org. "Premonition", reż. Mennan Yapo). Produkcja, która spodobała mi się na tyle, że obejrzałem ją kilka razy.
     Czas na opis fabuły... Linda i Jim to typowe, kochające się małżeństwo posiadające dwie córki. Choć czasem rodzinę nawiedzają różne problemy, to ich życie zdominowane jest przez rutynę. Wszystko zmienia się, gdy pewnego dnia Linda dowiaduje się o śmierci swojego męża w wypadku samochodowym. Jednak następnego ranka kobieta spotyka swojego męża w kuchni przygotowującego śniadanie. Od tej pory rozpoczyna się przeplatanka dni, w których raz mężczyzna jeszcze żyje, a raz już nie.
     Film dotyczy jednego z moich ulubionych motywów filmowych czy literackich - przeznaczenia. Los, któremu główna bohaterka starała się przeciwstawić, stał się dla niej pewnego rodzaju pułapką, pułapką czasu. Trudno jest przeżywać tydzień w innym porządku niż chronologicznym, a Lindzie właśnie to się przytrafiło. Trudno jest ocalić życie męża nie wiedząc, czy jak obudzi się następnego dnia to będzie on jeszcze przy życiu. Ale ta przeplatanka, ten zaburzony porządek okazał się świetnym pomysłem, co przy realizacji dało fajny efekt. Widz może utożsamić się z kobietą, ma możliwość wyobrażenia sobie tego, co ta przeżywała przez poszczególne dni.

     Rzadko kiedy chwalę plakaty filmowe, przy tym filmie jednak muszę to zrobić. Plakat, na pierwszy rzut oka przedstawia kobiecą twarz, w rzeczywistości prezentuje jedynie drzewa. Fajne złudzenie... Tym bardziej, że nasz mózg jest w szczególny sposób uwarunkowany do rozpoznawania ludzkich twarzy - wystarczy spojrzeć na emotikony typu " ;-) " - od razu postrzegamy coś w stylu oczu, nosa i ust.
     Chciałbym zwrócić także szczególną uwagę na mistrzowską rolę Sandry Bullock ("Dom nad jeziorem", "28 dni") odgrywającą rolę Lindy. U boku aktorki wystąpił Julian McMahon ("Czarodziejki") grając jej (zmarłego) męża.
     Reasumując produkcja ma coś w sobie, co sprawia, że dobrze się ją ogląda i na długo pamięta. Dlaczego więc jej nie obejrzeć?

piątek, 8 listopada 2013

Joe Black

     Poprzedni piątek zaznaczony był w kalendarzu na czerwono. Wszystko za sprawą dnia Wszystkich Świętych - dnia, w którym udajemy się na groby osób nam bliskich. Jest to także czas zadumy, kiedy mamy okazję porozmyślać o życiu i śmierci. Tylko co by się stało, gdyby zamiast myśleć o śmierci, spotkać ją (jego) osobiście, jako człowieka, który chce nauczyć się żyć? Odpowiedzią na to dziwne pytanie może być film Martina Bresta "Joe Black" (org. "Meet Joe Black").
     William Parrish jest bogatym założycielem przedsiębiorstwa, w którym niezmiennie piastuje urząd prezesa. Wiedzie on spokojne życie wraz z dwoma dorosłymi już córkami. Jednak spokój ten zaburza tajemniczy mężczyzna, przedstawiający się jako ŚMIERĆ. Proponuje on (z powodzeniem) Williamowi układ: w zamian za opóźnienie przejścia biznesmena na drugą stronę, ten ma być przewodnikiem po życiu dla nowo poznanego. Śmierć przybiera nazwisko Joe Black i stara odkryć się na czym polega życie. Sytuacja komplikuje się jednak, gdy Joe zakochuje się w Susan, młodszej córce Williama. Wówczas Black ma zamiar poza przedsiębiorcą "zabrać w podróż" także swoją ukochaną, na co jej ojciec nie może pozwolić.
     Pierwszą uwagą na temat tego filmu to jest czas jego trwania, około trzech godzin. Nie było to jednak dużo; całość bardzo mnie zainteresowała nie pozwalając się ani odrobinę się nudzić. Jednak czego nie zrobił film, to zrobiły reklamy, którymi co jakiś czas karmiła widza stacja TVN 7. Projekcja wraz z reklamami trwała ponad cztery godziny! A jak wiadomo oglądanie krótkich filmików o proszku do prania albo o leku promowanym przez Magdę Gessler do ciekawych zajęć nie należy. Dziwi mnie na przykład, że Multikino tworzy wydarzenia na których widz będzie oglądał tylko reklamy (Noc Reklamożerców 2013). Tym bardziej, że jak podaje Dziennik Gazeta Prawna, prawnicy tłumaczą, że bloki reklamowe emitowane w kinie przed filmem są niezgodne z prawem [1]. Ale wracając do filmu... 
     Produkcja cechuje się znakomitą obsadą aktorską z Anthonym Hopkinsem ("Milczenie owiec", "Słaby punkt") na czele. Nawiasem mówiąc Hopkins jest swoistym wyznacznikiem jakości filmu, nie widziałem jeszcze kiepskiego filmu z jego udziałem. Dodatkowo w obsadzie filmu znaleźli się również m.in. Brad Pitt ("Podziemny krąg", "Mr. & Mrs. Smith") grający tytułową rolę oraz odtwórczyni roli Susan, Claire Forlani ("Hooligans").
     Na pochwałę zasługuje (poza pomysłem, który sam w sobie jest genialny) także realizacja. Gdyby nie młodo wyglądający Brad Pitt, nigdy nie powiedziałbym, że film swoją premierę miał 15 lat temu. Należy także wspomnieć, że nie tylko ja doceniam ten film - produkcja była kilkukrotnie nominowana do dość prestiżowych nagród. 
     Podsumowując, film warto obejrzeć ze względu na ciekawą fabułę, świetnie wykreowane postacie, wspaniałą muzykę i dobrą realizację całego przedsięwzięcia. Oczywiście nie czekajcie na emisję w telewizji (chyba, że lubicie reklamy) tylko obejrzyjcie na DVD czy w Internecie.

piątek, 25 października 2013

O

     Ostatnio czytam książki. W porównaniu do poprzedniego roku, ten wypada całkiem nieźle pod względem ilości przeczytanej literatury. Pomimo, że 6 tytułów to niedużo, to i tak wypadam lepiej niż ponad połowa społeczeństwa, która w ciągu roku nie miała żadnego kontaktu z książką [1]. Dlaczego o tym piszę? Często inspiracją do napisania scenariusza filmu jest właśnie utwór literacki. W zasadzie, żeby znaleźć przykład, nie muszę daleko szukać... Wystarczy przejrzeć ostatni mój wpis na temat "Młodych gniewnych" albo skojarzyć postać Harry'ego Pottera. Należy jednak pamiętać, że nie tylko nowe tytuły są przenoszone na ekran. W kinematografii znajdują się również adaptacje prozy Sienkiewicza czy ekranizacje dramatów elżbietańskich. Jedną z takich ekranizacji jest "O" (reż. Tim Blake Nelson) - film, będący przeniesieniem szekspirowskiego "Otella" do współczesnych czasów.
     Odin James jest jedynym czarnoskórym uczniem w swojej szkole. Nie jest jednak z tego powodu w jakikolwiek sposób szykanowany. Wręcz przeciwnie, posiada wielu przyjaciół, dziewczynę oraz odnosi sukcesy sportowe. Wzbudza to zazdrość jednego z jego najlepszych przyjaciół, Hugo Gouldinga, który postanawia zmienić ten stan rzeczy. Za pomocą skrupulatnie przygotowanych intryg zamiesza w życiu swojego przyjaciela i kilku mu najbliższych osób.
     Muszę się przyznać, że z dramatów szekspirowskich przeczytałem jedynie "Makbeta". Do tej pory nie wiem w jakim stopniu tworząc scenariusz "O" posłużono się "Otellem". Zamierzam jednak sięgnąć i po tą lekturę (może uda mi się to w tym roku...). Do niektórych filmów nie sięgnąłem właśnie tylko dla tego, że najpierw chcę zapoznać się z książką. Ale wracając do mojej opinii na temat filmu Nelsona...
     "O" jest jedną z tych produkcji, o których będę przez długi czas pamiętał. Podobało mi się wszystko - od historii głównych bohaterów, przez dobrze dobraną obsadę, po podniosły klimat początkowych i końcowych scen wywołany operowym wykonaniem "Ave Maria". Sam klimat filmu mogę porównać do "Szkoły uwodzenia" lub "Plotki", głównie za sprawą akcji opartej na intrygach, podobnego czasu kręcenia czy grupy docelowej całego przedsięwzięcia (film kierowany jest raczej do ludzi młodych).
     Pomimo młodego wieku głównych bohaterów (mieli wówczas około 20 lat) wykazali się znakomitą grą aktorską. Świetnie odegrana rola zazdrosnego intryganta przez Josha Hartnetta ("Pearl Harbor", "30 dni mroku") zasługuje na ogromną pochwałę. Podobnie zresztą jak odegranie przez Mekhiego Phifera ("8 Mila") roli podatnego na sugestie Odina. Dodatkowo filmie ujrzymy m.in. Julię Stiles ("Zakochana złośnica", "W rytmie hip-hopu") oraz Andrew Keegana ("Zakochana złośnica").
     Podsumowując, film wart jest obejrzenia ze względu na fabułę, świetną obsadę oraz dobre wykonanie od strony technicznej. Warto zaznaczyć, że przekonał mnie, by w niedalekiej przyszłości sięgnąć po utwór Szekspira. Nie sposób zatem przejść obok tej produkcji obojętnie.

[1] Na podstawie raportu: R. Chymkowski, I. Koryś, O. Dawidowicz-Chymkowska "Społeczny zasięg książki w Polsce w 2012 roku" opublikowanym przez Bibliotekę Narodową. 

wtorek, 22 października 2013

Młodzi gniewni

     Już od ponad roku opisuje na blogu różne filmy i seriale. Jedne lepsze, warte polecenia, inne zaś zdecydowanie przeciwne - nudne i kiepsko wykonane. Jednak przez cały ten czas nie napisałem o moim ulubionym filmie. Pomyślałem więc, że czas to zmienić. Stąd też dzisiaj post opisujący "Młodych gniewnych" (org. "Dangerous Mind", reż. John N. Smith).
     Historia LouAnne Johnson to jedna z najbardziej znanych historii o nauczycielach. Opowiada ona o kobiecie, która po zakończonej służbie w piechocie morskiej, zatrudnia się w szkole. Klasa, którą przyszło jej uczyć to mieszanka kulturowa i etniczna, którą stanowi w znacznej większości tzw. trudna młodzież. Praca z nimi w zasadzie nie jest możliwa, a nauczyciele, którzy zostają do niej przydzieleni, wcześniej czy później rezygnują z pracy. Po pierwszym dniu LouAnne też się zastanawiała, czy rzucić tej posady. Jednak, jako była wojskowa, nie zwykła szybko się poddawać. Następnego dnia pojawia się w pracy rozpoczynając krucjatę, mającą na celu wychowanie i wyedukowanie swoich podopiecznych. Odkrywa wówczas, że jej uczniowie to dobre, ale pogubione i doświadczone przez życie dzieciaki.
     Powstało wiele filmów prezentujące sylwetki wybitnych nauczycieli... Opisywany przeze mnie "Młodzi gniewni", "Wolność słowa" czy znakomity serial "Boston Public". Niewątpliwie historia Johnson jest jednak najciekawsza z tych, które miałem okazję poznać. Być może dla tego, że wiem, iż wydarzyła się naprawdę. Scenariusz filmu opierał się na książce LouAnne Johnson, która to opisała autentyczne wydarzenia, jakie spotkały ją podczas pracy w szkole. Sama książka w Polsce została wydana pod tym samym tytułem co film. Niestety do tej pory nie udało mi się do niej dotrzeć.
     Jako przyszły nauczyciel zapewne chciałbym być takim nauczycielem jak LouAnne. Chciałbym nie tylko nauczać rozwiązywania równań i zastosowań twierdzenia Pitagorasa, ale też zmienić życie swoich uczniów na lepsze. Przekonać, że można i że warto poukładać swoje życie.
     Czas na ocenę techniczną produkcji. Na ogromną pochwałę zasługuje zaangażowanie, jako odtwórczyni głównej roli, Michelle Pfeiffer ("Ludzie jak my", "Sam"). Aktorkę, którą darzę ogromnym szacunkiem i która imponuje mi niezwykłym talentem aktorskim. Dodatkową zaletą filmu jest znakomita oprawa muzyczna, z utworem "Gangsta Paradise" na czele. Utwór ten zapewne kojarzy każdy. Każdy też powinien zgodzić się, iż jest on niezwykły.
     Co do minusów, to nawet nie wiem, czy takowe są. Film miał swoją premierę w 1995 roku, stąd też ciężko przyczepić mi się realizacji filmu - jak na swoje czasy... jest OKEY. Świetnie opowiedziana historia głównej bohaterki i jej uczniów potrafiła pochłonąć mnie do tego stopnia, że nawet gdybym miał się czego przyczepić to byłoby to nieistotne.
     Uważam, że produkcja warta jest obejrzenia. Sam sięgąłem po nią wielokrotnie. Polecam!

czwartek, 17 października 2013

Pterodaktyl

     No... W końcu mogę wrócić do blogowania! Najpierw brak Internetu przez wakacje, a później tragiczna śmierć mojego laptopa nie pozwalały mi dodawać nowych wpisów. Jednak, mimo że nie pisałem nic nowego, to przez okres wakacji udało mi się obejrzeć nawet niemało różnych produkcji filmowych. Zapewne kilka z nich opiszę tutaj, a opinia o reszcie nie zostanie publicznie przedstawiona. Przez wakacje miałem kilka pomysłów jak rozwinąć blog, by ten był ciekawszy i bardziej atrakcyjny. Mam nadzieję, że uda mi się je z powodzeniem wprowadzić... Ale przejdźmy do meritum, czyli do opinii o kolejnym obejrzanym przeze mnie filmie. Na dzisiaj przygotowałem wpis na temat filmu "Pterodaktyl" (reż. Mark L. Lester).
     "Pterodaktyl" to mieszanka filmu sci-fi z domieszką horroru oraz filmu katastroficznego. Opowiada on o grupie studentów, którzy wraz ze swoim profesorem udają się na zagraniczną ekspedycję naukową. Podczas wyprawy napotykają oni działającą nieoficjalnie amerykańską jednostkę antyterrorystyczną. Obie grupy muszą połączyć siły, by przetrwać spotkanie z prehistorycznymi pterodaktylami.
     O tyle, o ile pomysł może wydawać się interesujący, o tyle cała reszta wypada miernie. Samym nieporozumieniem jest już choćby sam tytuł. Sugeruje on, że "bohaterem" będzie jedno zwierzę, a tym czasem mamy do czynienia z całym stadem tych bestii. Początkowo myślałem, że ten "błąd" dotyczy polskiej wersji tytułu, jednak jak się okazuje tym razem tytuł przetłumaczono wiernie, a owy błąd stoi po stronie samych twórców.
     Niestety scenariusz również nie zachwyca. Ba! On nie tylko nie zachwyca, nie jest też chociażby przyzwoity. Myślę, że scenariusze w telenowelach brazylijskich są bardziej dopracowane i nie wieją aż tak tandetą. Fabuła "Pterodaktyla" jest przewidywalna, a jedyną rzeczą której nie potrafiłem przewidzieć, to moment, w którym Tv Puls zapoda reklamę. Całe szczęście produkcję ratują aktorzy... ŻARTOWAŁEM! Aktorzy nieprzekonujący, których umiejętności porównywalne są do talentu obsady "Trudnych spraw" czy "Pamiętników z wakacji".
      Co do efektów specjalnych, to są one nijakie. Pterodaktyle stworzone przez grafików komputerowych często nie wkomponowywały się w obrazy nakręcone kamerą, co ostatecznie przesądziło o mizernym wykonaniu całego przedsięwzięcia. Dźwięki, które owe stworzenia wydawały można zaś porównać do odgłosów ścierwojadów z gry komputerowej "Gothic" co przypomniało mi o nieco lepszym filmie - "Sidła śmierci".
     Cóż, film mogę porównać z takimi hitami jak "Mordercze mrówki" czy "Atak szarańczy", tzn. można obejrzeć, tylko po co?!