Dzisiejszy dzień to czas wytężonej pracy dla mnie. Przez prawie cały dzień się uczyłem do jutrzejszego kolokwium, a nadal odnoszę wrażenie, że w mojej głowie mam jakieś strzępy potrzebnej na jutro wiedzy. Nie mniej potrzebuję przerwy od matematyki i całek, więc postanowiłem umieścić jakiś post na blogu. Tym sposobem opiszę dziś film "Ludzie jak my" (org. "People like us", reż. Alex Kurtzman), który obejrzałem w marcu tego roku.
Rozpocznę od opisu fabuły... Sam jest przedstawicielem handlowym, który ostatnio ma problemy finansowe, a którego praca wisi na włosku. Nieoczekiwanie dowiaduje się, że jego ojciec nie żyje. Relacje obu nigdy nie były najlepsze, toteż mężczyzna nie ma ochoty na udział w uroczystościach pogrzebowych. Jednak za namową swojej dziewczyny, Hannah, Sam zmienia zdanie. Po przyjeździe do rodzinnego domu spotyka się z adwokatem swojego ojca. Ten przekazał mu, w spadku po ojcu, torbę z dużą ilością pieniędzy i wiadomością od zmarłego, by przekazał je swojej przyrodniej siostrze i jej synowi, o których istnieniu wcześniej nie miał pojęcia. Mężczyzna postanawia poznać swoją nową rodzinę.
"Ludzie jak my" wypada dobrze na tle filmów, które do tej pory widziałem. I to pod wieloma względami. Fabularnie bardzo mi się podobał. Historia, której jesteśmy świadkami, jest ciekawa i skupiająca uwagę. Z zainteresowaniem oglądałem jak Sam poznawał swoją przyrodnią siostrę i jej syna oraz jak budowała się swojego rodzaju nić, przyjaźń (choć nie do końca oparta na szczerości) z nowo poznanymi członkami rodziny. Interesujące są także relacje Sama z jego matką, która ma mu za złe brak kontaktu z nią i jego ojcem przez ostatnie kilka lat oraz próby poznania swojej siostry. Całość, choć utrzymana w konwencji dramatu, chwilami bawi, co sprawia, że film się dobrze ogląda. Zakończenie zaś mnie poruszyło, delikatnie wzruszyło.
Aktorsko film także wypada nieźle. Aktorzy byli przekonujący, dość autentyczni. Na wyróżnienie zasługują odtwórca roli Sama - Chris Pine ("Randki w ciemno") oraz Michelle Pfeiffer ("Sylwester w Nowym Jorku", "Młodzi gniewni"), którą bardzo lubię jako aktorkę. Co do zaprezentowanych w filmie umiejętności aktorskich Elizabeth Banks ("Dla niej wszystko")- nie były jakieś tragiczne, jednak spodziewałem się czegoś więcej. Aktorka potrafiła być bardziej przekonująca w innych produkcjach. Dodam jeszcze, że w filmie zagrała także inna aktorka, którą bardzo lubię - Olivia Wilde ("Zamiana ciał").
Do strony technicznej nie mam zastrzeżeń. Dobry montaż, muzyka. Scenografia też niczego sobie.
Uważam, że warto obejrzeć tę produkcję. Polecam!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz