Dawno, dawno temu - niecały rok temu - jeszcze na blogu O prawie wszystkim opisywałem film "Walentynki", który idealnie wpasowywał się w ideę dzisiejszego dnia. Dziś postanowiłem również wczuć się w klimat 14 lutego, jednak na wstępie odrzuciłem pomysł obejrzenia komedii romantycznej. W zamian zdecydowałem się obejrzeć coś innego, a wręcz przeciwnego - horror o znamiennym dla tego dnia tytule "Walentynki" (org. "Valentine", reż. Jamie Blanks).
W zasadzie serię morderstw można popełnić w dowolny dzień roku. Może być to mało wymowna data lub jakaś, która w pewien sposób się wyróżnia, np. Boże Narodzenie, Prima Aprilis czy właśnie Walentynki. Tak właśnie jest tutaj. Ale po kolei... Przedstawię proces odbioru filmu.
Rozpoczyna się. Na ekranie pojawia się logo Warner Bros, ale jakieś inne - czerwone. Następnie widok albumu szkolnego z 1988 roku, jego kolejne strony i fotografie przerywane scenami z jakieś dyskoteki szkolnej, na której to wyglądający jak fajtłapa chłopak próbuje poprosić do tańca kolejne dziewczyny, które zdecydowanie mu odmawiają. Pojawia się tytuł, a następnie napis: '13 lat później'. Od razu pomyślałem, że to wydarzenie będzie miało znaczenie dla późniejszej akcji. Kontynuując zobaczyłem Katherine Heigl ("Sylwester w Nowym Jorku"), tą znaną z komedii romantycznych i filmów obyczajowych - myśl 'Ona w horrorze!?'. Postać, w którą aktorka się wcieliła, była na randce, z jej punktu widzenia okropnej randce. Podobał mi się napis na talerzu napisany z sosu: HELP ME. Swoją drogą brawo dla spostrzegawczości dla faceta, że też tego nie zobaczył. Później akcja przenosi się do prosektorium i o dziwo dochodzi do pierwszej zbrodni. Mogę już zdradzić, że mordercą jest koleś(?) w czarnym ubraniu i masce na twarzy. Przez resztę filmu poznajemy kilku bohaterów z czterema przyjaciółkami na pierwszym planie. Wszystkie ładne. Niestety zbrodnie trochę przewidywalne, a sposób w jaki dochodzi do morderstw mało wyszukany, choć nie zawsze prymitywny. W sumie poza zbrodniami przewidywalna fabuła, łącznie z zakończeniem, choć przyznam się, że tuż przed napisami końcowymi twórcom filmu udało się mnie zaskoczyć. Morałem z filmu jest zatem, że lepiej zatańczyć z kimś brzydkim i cieszyć się życiem niż odmówić i niedługo później umrzeć.
Plusy filmu to m.in. dość znani aktorzy. Poza wspomnianą Heigl zobaczymy m.in. Davida Boreanaza (serial "Kości"), Denise Richards ("Żołnierze kosmosu") czy Daniela Cosgrove'a ("Wieczny student"). Inną zaletą jest zachęcenie widza, by obserwował tło a nie tylko pierwszy plan. W scenie z ręcznym narzędziem składającym się ze stalowego ostrza osadzonego na drewnianym trzonku, służącym m.in. do rąbania drewna (czytaj: siekiera) twórcy filmu delikatnie sugerują nam by przyglądać się dokładniej.
Co do minusów, to wymieniłem ich trochę w jednym z akapitów. Niestety brakło trochę klimatu, bym mógł poczuć strach, być choć trochę wystraszony. Zamiast tego opowiedziano historię, nie najgorszą co prawda, których jednak sporo w amerykańskim kinie.
Sam film może nie najgorszy, jednak zawiódł moje oczekiwania. Cóż, w przyszłym roku nie powrócę do tej produkcji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz