Pisałem o filmach różnej tematyce. O ślubach, o wojnie, o magii, o miłości. Jestem pewien, że gdyby na moim blogu było jeszcze z 10000 postów więcej to i tak nie wszystkie motywy zostałyby wykorzystane. Dziś będzie na temat końca świata. I choć niektórzy powiedzą, że lepszym czasem na napisanie tego posta byłby grudzień 2012 roku, to i tak będę utrzymywał, że wpis ten powinien pojawić się na blogu niezależnie od terminu. Jest to jeden z tych filmów, który nazwałbym lekturą obowiązkową.
"Ostatni brzeg" (org. "On the Beach"), bo o nim mowa, został wyreżyserowany przez Russella Mulcahy'ego a jego premiera przypadła w 2000 roku. Nic więc dziwnego, że po raz pierwszy obejrzałem go lata temu. Wówczas bardzo mnie poruszył, więc w zeszłym tygodniu postanowiłem doń wrócić.
Fabuła filmu koncentruje się wokół załogi łodzi podwodnej, która po katastrofie nuklearnej stara się znaleźć miejsce na świecie, gdzie człowiek będzie wstanie żyć. Poza głębią oceanów i mórz akcja filmu toczy się w Australii, kontynencie na którym pył popromienny jeszcze nie dotarł - ale do którego zmierza. Widz ma zatem okazję zobaczyć postapokaliptyczną wizję świata, w której człowiek świadomy rychłej śmierci nie jest w stanie jej zapobiec. Na tle tych wydarzań ukazane są losy poszczególnych bohaterów - romanse czy życie rodzinne.
Całość trwa ponad 3 godziny i została podzielona na dwie części. Nie dopatrzyłem się znanych twarzy w obsadzie, jedynie nazwisko reżysera kojarzyłem z filmem "Modlitwy za Booby'ego", który być może kiedyś opiszę.
Jak pisałem kiedyś "Ostatni brzeg" wywarł na mnie duże wrażenie, a po ponownym obejrzeniu podtrzymuje to stanowisko. Tematyka naprawdę ciekawa. Żeby jednak nie było do końca tak słodko to mam też uwagi - niektórzy aktorzy wydawali mi się drętwi czy mało przekonujący inni dobrze odegrali swoje role. Dialogi nie najgorsze podobnie jak scenografia. Motyw przewodni i połączone z tym zakończenie łagodzi wszelkie niedociągnięcia pozostawiając wizerunek filmu nienaruszonym.
W zasadzie arcydziełem film może nie jest, pozostając w tyle za niektórymi produkcjami, jednak mimo wszystko uważam, że każdy powinien go w swoim życiu zobaczyć.
Całość trwa ponad 3 godziny i została podzielona na dwie części. Nie dopatrzyłem się znanych twarzy w obsadzie, jedynie nazwisko reżysera kojarzyłem z filmem "Modlitwy za Booby'ego", który być może kiedyś opiszę.
Jak pisałem kiedyś "Ostatni brzeg" wywarł na mnie duże wrażenie, a po ponownym obejrzeniu podtrzymuje to stanowisko. Tematyka naprawdę ciekawa. Żeby jednak nie było do końca tak słodko to mam też uwagi - niektórzy aktorzy wydawali mi się drętwi czy mało przekonujący inni dobrze odegrali swoje role. Dialogi nie najgorsze podobnie jak scenografia. Motyw przewodni i połączone z tym zakończenie łagodzi wszelkie niedociągnięcia pozostawiając wizerunek filmu nienaruszonym.
W zasadzie arcydziełem film może nie jest, pozostając w tyle za niektórymi produkcjami, jednak mimo wszystko uważam, że każdy powinien go w swoim życiu zobaczyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz