poniedziałek, 31 grudnia 2012

Sylwester w Nowym Jorku

     Dziś ostatni dzień roku 2012. To dobry czas, by zastanowić się nad kilkoma sprawami, przemyśleć parę rzeczy oraz postanowić coś na rok następny. Niewątpliwie do północy jeszcze daleko. Może warto obejrzeć więc jakiś film. Ja to zrobiłem parę godzin wcześniej. Co obejrzałem? "Sylwester w Nowym Jorku" (org. "New Year's Eve") reżyserii Garry'ego Marshalla.

     Film ma podobną formę do filmu "Walentynki" - ten sam reżyser, ta sama scenarzystka. Tym razem jednak losy bohaterów splatają się 31 grudnia 2011 roku, w którym to dają się poznać: sympatyczna lecz niespełniona sekretarka oraz kurier, który pomaga spełnić jej postanowienia noworoczne; muzyk, który zerwał kiedyś z dziewczyną, a teraz chciałby do niej wrócić; samotna matka, która porzuca własne plany na Sylwestra, by spędzić je z córką (ta ma jednak inne plany) oraz umierający mężczyzna i pielęgniarka, która postanawia spędzić ten wieczór przy jego łóżku. Oczywiście wątków było więcej.

     W filmie wystąpiło wiele sław - Robert De Niro, Michelle Pfeiffer, Katherine Heigl, Halle Berry, Sarah Jessica Parker i o wiele więcej. Odnośnie aktorów i gry aktorskiej mogę wspomnieć, że w filmie wystąpił Jon Bon Jovi - wszyscy znamy chyba takie utwory jak: "We weren't born to follow" czy "Always". Kolejnym  spostrzeżeniem jest gra aktorska Zaca Efrona. Wydaje się dużo lepsza niż w serii "High School Musical" i dobrze - aktor zdaje się rozwijać i chętnie bym go zobaczył w innych produkcjach. Co innego niestety muszę napisać o Ashtonie Kutcherze. Ten aktor ostatnio gra chyba we wszystkim, nie tak dawno przyuważyłem, że gra również jedną z głównych ról w serialu "Dwóch i pół". Zdaje się, że Kutcher działa na mnie podobnie jak swojego czasu Nicolas Cage - jak zobaczę jego osobę na ekranie to mam ochotę zmienić film!

     Odnośnie fabuły to film zasługuje na dużego plusa. Opowiedziane historie zdawały się być przemyślane, pokazywały różne problemy ludzi. Film miał cukierkowe zakończenie, co często bywa minusem (w moim odczuciu), jednak prawdę powiedziawszy tutaj nie spodziewałem się innego.
     Cóż, film może nie jest jakoś szczególnie zaangażowany, nie przedstawia trudnej problematyki, dlatego idealnie nadaje się na przyjemnie spędzony wieczór, na przykład w towarzystwie drugiej połówki - i nie chodzi mi tu o alkohol. Może też być świetną alternatywą dla tych, którzy na dzisiaj planują spędzenie sylwestra z Polsatem w fotelu przed telewizorem. Szczęśliwego Nowego Roku... 

środa, 5 grudnia 2012

I że cię nie opuszczę...

     Film "I że cię nie opuszczę" (org. "The Vow", reż. Michael Sucsy) czekał u mnie na dysku ponad 6 miesięcy zanim zdecydowałem się go obejrzeć i o nim napisać. Można jednak powiedzieć, że i tak to nie za długo, bo są filmy, które zdobyłem dwa lata temu i wcześniej, a nadal nie miałem chęci, kaprysu czy ochoty na ich obejrzenie.
     Ale do rzeczy - film opowiada historię małżeństwa, które uczestniczyło w wypadku samochodowym. Niestety od tego momentu życie Leo i Paige diametralnie się zmienia, ponieważ w wyniku obrażeń kobieta nie pamięta ostatnich pięciu lat swojego życia. Jest dla niej nowością, że ma męża (którego nie pamięta) oraz fakt, że wybrała studia artystyczne zamiast prawniczych. Amnezję Paige wykorzystuje jej rodzina do odbudowania z nią więzi (kilka lat temu dziewczyna zerwała z nimi kontakt) oraz pojawia się jej były narzeczony, który nadal ją kocha, a z którym ta niegdyś zerwała. W całym tym zamieszaniu jedynie Leo walczy, by odzyskać kobietę swojego życia i wzbudzić u niej zapomniane uczucie.
     Jako dygresję mogę wtrącić, że motyw amnezji pojawia się w opisywanym kiedyś serialu "Grimm". Z tą jednak różnicą, że w nim (wszystkie odcinki 2. sezonu emitowane do tej pory) Juliette, narzeczona głównego bohatera nie pamięta tylko Nicka.

     Ale wracając do filmu mogę dodać, że twórcy filmu znakomicie wybrali aktorów odgrywających główne role: Rachel McAdams ("Pamiętnik", "Polowanie na druhny") oraz Channinga Tatuma ("Dziewiąty legion", "Magic Mike"), którzy wydawali się pasować do siebie.
     W filmie zastosowano zabieg wprowadzenia narratora, którym był Leo. Pozwoliło to widzowi spojrzeć na sprawę oczami bohatera, którego wykreowano jako mężczyznę, który walczy nie tylko o miłość, ale o rodzinę i o przeżyte przez siebie ostatnie 5 lat. Zastanowiłem się, czy gdybym to ja znalazł się w takiej sytuacji, to czy też znalazłbym w sobie tyle siły? Odpowiedź brzmi nie wiem.
     Film opowiada jedną z tych historii, które pisało życie - tuż przed napisami końcowymi możemy zobaczyć zdjęcie pary, której historia była inspiracją do stworzenia tejże produkcji.

     Całość oglądało mi się dobrze. Fabuła nie była przesadzona i nie wymuszała od widza nadmiernego poruszenia losami bohaterów, także nie nudziła. Premiera filmu - zarówno Polska jak i światowa - wypadała tuż przed walentynkami i chyba dobrze - w końcu jakieś oderwanie od oglądania często głupkowatych komedii romantycznych w dzień zakochanych. Uważam, że obejrzenie tej produkcji nie jest niezbędne do dalszego funkcjonowania, ale też nie byłby to stracony czas.

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Jak złamać 10 przykazań

     W 1896 roku, 3 grudnia, założono firmę Tabulating Machine Company, późniejsze IBM. W 1967 roku, 3 grudnia, przeprowadzono pierwszą na świecie operację przeszczepu serca u człowieka. W 1977 roku, 3  grudnia, urodził się znakomity polski skoczek narciarski, Adam Małysz. Dzisiaj, 3 grudnia 2012 roku, w zasadzie przez przypadek natrafiłem na film "Jak złamać 10 przykazań" (org. "The Ten", reż. David Wain). Tytuł tego filmu co prawda brzmi zachęcająco, jednak to tylko pozory.

     Akcja filmu opowiada 10 historii powiązanych ze sobą w mniejszym lub większym stopniu. Każda z nich ma obrazować jak, w nietuzinkowy sposób, można złamać poszczególne punkty dekalogu. I tak oto poznajemy narratora, który sam ma problemy małżeńskie i zdradza żonę z dużo młodszą dziewczyną. Poznajemy także lekarza, który dla dowcipu zaszywa nożyce chirurgiczne w pacjentce podczas operacji, dwoje sąsiadów kupujących niezliczoną ilość tomografów oraz bibliotekarkę, która na urlopie w Meksyku śpi z Jezusem.
     Film kręcono w Nowym Jorku i Meksyku, a jego budżet wyniósł 5250000$. Niestety, nie był on śmieszny (taką opinię obok mnie podziela większość użytkowników Internetu oglądających ten film) co też spowodowało, że nie zarobił na siebie (przychód z biletów był niemal 7 razy mniejszy).
     Wydawałoby się, że sporo rozpoznawalnych twarzy mogło uratować film - a było dużo znanych aktorów. W filmie wystąpili m.in. Paul Rudd ("Nigdy nie będę twoja", "Kolacja dla palantów"), Jessica Alba ("Błękitna głębia", "Walentynki"), Famke Janssen ("X-Men", "Dom na przeklętym wzgórzu") oraz Winona Ryder ("Przerwana lekcja muzyki", "Czarny łabędź"). Na tej ostatniej pozwolę sobie skupić trochę więcej uwagi. Bowiem w "The Ten" gra osobę, której zdrowie psychiczne należałoby dogłębnie zbadać, jednak bardziej jako wariatka podobała mi się "Przerwanej lekcji muzyki". No cóż... widziałem z jej udziałem cztery filmy, a tylko raz odgrywana przez nią postać spodobała mi się.
    Jak już wspomniałem film nie wywarł na mnie dobrego wrażenia. 'Komedia' jest naprawdę nie śmieszna i tylko jedna z dziesięciu zaprezentowanych historii zdołała wywołać mój uśmiech (scena o Schwarzeneggerze), pozostałe dziewięć opowieści starały się na siłę być dowcipne często poprzez niesmaczne żarty i bardzo mało realistyczne sceny. Na koniec, w nawiązaniu do wstępu mojej wypowiedzi podkreślę, że dziś dzień mogło wydarzyć się coś bardziej wzniosłego niż obejrzenie marnego filmu na YouTube, jakim z pewnością jest film Davida Waina.

P.S. Zachęcam do pisania komentarzy ;-)

sobota, 1 grudnia 2012

Grzeszni i bogaci

     Każdy z pewnością oglądał kiedyś jakąś telenowelę, choćby jeden odcinek. Co prawda moda na oglądanie tego rodzaju produkcji telewizyjnych panowała jakieś 10 - 15 lat temu, może nawet wcześniej, jednak przeciętna gospodyni może nadal oglądać takie seriale na Pulsie czy Zone Romantica. Jednak ja, chciałbym zaproponować coś trochę innego - serial "Grzeszni i bogaci" (reż. Maciej Kowalewski). Jest to polska odpowiedź na "Le Coeur a ses raisons ".

     Ciężko opisać jego fabułę, bo jest to parodia wszystkich oper mydlanych z "Modą na sukces" na czele.

     Fabuła serialu opowiada losy zakochanych w sobie Marjon Karter i Alfreda Forestera. Jednak zanim będą ze sobą, Marjon będzie zmuszona rzucić Rodżera Blejka, w między czasie umrze ojciec Alfreda, a on sam będzie konkurował ze swoim złym bratem bliźniakiem o wpływy w pozostawionej w spadku firmie. W serialu nie zabraknie zwrotów akcji oraz zawiłości rodzinnych niezbędnych w telenoweli.
     W tym, ze względu na niską oglądalność, czteroodcinkowym serialu wystąpili m.in. Bartek Kasprzykowski ("Halo Hans", "Ranczo"), Bohdan Łazuka ("Chłopaki nie płaczą"), Rafał Rutkowski ("Daleko od noszy", "Idealny facet dla mojej dziewczyny") oraz Magdalena Stużyńska ("Złotopolscy", "Hotel 52").

     Serial udowodnił, że "Modę na sukces" można sparodiować. To co na pierwszy rzut oka wydawało się proste z biegiem czasu staje się poplątane, dialogi pisane tak, by zrozumiał ją człowiek z inteligencją meduzy, a przez cały czas pojawiają się liczne intrygi typowe dla telenowel. Niestety serial nie zyskał wielu fanów (oglądało go ok. 1,7 mln widzów) i po 4 odcinkach stacja TVN zdecydowała się zdjąć go z anteny. Opinie na temat serialu także są różne, jednak moja jest zdecydowanie polecająca. Żarty, które dla niektórych były nieśmieszne, mnie rozbawiły. Ale i tak najważniejszy był klimat serialu, czuło się, że to "telenowela". Niestety "Grzeszni i bogaci" nie jest nigdzie emitowany, co najwyżej można zobaczyć go gdzieś w Internecie. Poniżej  reklama serialu: