piątek, 25 października 2013

O

     Ostatnio czytam książki. W porównaniu do poprzedniego roku, ten wypada całkiem nieźle pod względem ilości przeczytanej literatury. Pomimo, że 6 tytułów to niedużo, to i tak wypadam lepiej niż ponad połowa społeczeństwa, która w ciągu roku nie miała żadnego kontaktu z książką [1]. Dlaczego o tym piszę? Często inspiracją do napisania scenariusza filmu jest właśnie utwór literacki. W zasadzie, żeby znaleźć przykład, nie muszę daleko szukać... Wystarczy przejrzeć ostatni mój wpis na temat "Młodych gniewnych" albo skojarzyć postać Harry'ego Pottera. Należy jednak pamiętać, że nie tylko nowe tytuły są przenoszone na ekran. W kinematografii znajdują się również adaptacje prozy Sienkiewicza czy ekranizacje dramatów elżbietańskich. Jedną z takich ekranizacji jest "O" (reż. Tim Blake Nelson) - film, będący przeniesieniem szekspirowskiego "Otella" do współczesnych czasów.
     Odin James jest jedynym czarnoskórym uczniem w swojej szkole. Nie jest jednak z tego powodu w jakikolwiek sposób szykanowany. Wręcz przeciwnie, posiada wielu przyjaciół, dziewczynę oraz odnosi sukcesy sportowe. Wzbudza to zazdrość jednego z jego najlepszych przyjaciół, Hugo Gouldinga, który postanawia zmienić ten stan rzeczy. Za pomocą skrupulatnie przygotowanych intryg zamiesza w życiu swojego przyjaciela i kilku mu najbliższych osób.
     Muszę się przyznać, że z dramatów szekspirowskich przeczytałem jedynie "Makbeta". Do tej pory nie wiem w jakim stopniu tworząc scenariusz "O" posłużono się "Otellem". Zamierzam jednak sięgnąć i po tą lekturę (może uda mi się to w tym roku...). Do niektórych filmów nie sięgnąłem właśnie tylko dla tego, że najpierw chcę zapoznać się z książką. Ale wracając do mojej opinii na temat filmu Nelsona...
     "O" jest jedną z tych produkcji, o których będę przez długi czas pamiętał. Podobało mi się wszystko - od historii głównych bohaterów, przez dobrze dobraną obsadę, po podniosły klimat początkowych i końcowych scen wywołany operowym wykonaniem "Ave Maria". Sam klimat filmu mogę porównać do "Szkoły uwodzenia" lub "Plotki", głównie za sprawą akcji opartej na intrygach, podobnego czasu kręcenia czy grupy docelowej całego przedsięwzięcia (film kierowany jest raczej do ludzi młodych).
     Pomimo młodego wieku głównych bohaterów (mieli wówczas około 20 lat) wykazali się znakomitą grą aktorską. Świetnie odegrana rola zazdrosnego intryganta przez Josha Hartnetta ("Pearl Harbor", "30 dni mroku") zasługuje na ogromną pochwałę. Podobnie zresztą jak odegranie przez Mekhiego Phifera ("8 Mila") roli podatnego na sugestie Odina. Dodatkowo filmie ujrzymy m.in. Julię Stiles ("Zakochana złośnica", "W rytmie hip-hopu") oraz Andrew Keegana ("Zakochana złośnica").
     Podsumowując, film wart jest obejrzenia ze względu na fabułę, świetną obsadę oraz dobre wykonanie od strony technicznej. Warto zaznaczyć, że przekonał mnie, by w niedalekiej przyszłości sięgnąć po utwór Szekspira. Nie sposób zatem przejść obok tej produkcji obojętnie.

[1] Na podstawie raportu: R. Chymkowski, I. Koryś, O. Dawidowicz-Chymkowska "Społeczny zasięg książki w Polsce w 2012 roku" opublikowanym przez Bibliotekę Narodową. 

wtorek, 22 października 2013

Młodzi gniewni

     Już od ponad roku opisuje na blogu różne filmy i seriale. Jedne lepsze, warte polecenia, inne zaś zdecydowanie przeciwne - nudne i kiepsko wykonane. Jednak przez cały ten czas nie napisałem o moim ulubionym filmie. Pomyślałem więc, że czas to zmienić. Stąd też dzisiaj post opisujący "Młodych gniewnych" (org. "Dangerous Mind", reż. John N. Smith).
     Historia LouAnne Johnson to jedna z najbardziej znanych historii o nauczycielach. Opowiada ona o kobiecie, która po zakończonej służbie w piechocie morskiej, zatrudnia się w szkole. Klasa, którą przyszło jej uczyć to mieszanka kulturowa i etniczna, którą stanowi w znacznej większości tzw. trudna młodzież. Praca z nimi w zasadzie nie jest możliwa, a nauczyciele, którzy zostają do niej przydzieleni, wcześniej czy później rezygnują z pracy. Po pierwszym dniu LouAnne też się zastanawiała, czy rzucić tej posady. Jednak, jako była wojskowa, nie zwykła szybko się poddawać. Następnego dnia pojawia się w pracy rozpoczynając krucjatę, mającą na celu wychowanie i wyedukowanie swoich podopiecznych. Odkrywa wówczas, że jej uczniowie to dobre, ale pogubione i doświadczone przez życie dzieciaki.
     Powstało wiele filmów prezentujące sylwetki wybitnych nauczycieli... Opisywany przeze mnie "Młodzi gniewni", "Wolność słowa" czy znakomity serial "Boston Public". Niewątpliwie historia Johnson jest jednak najciekawsza z tych, które miałem okazję poznać. Być może dla tego, że wiem, iż wydarzyła się naprawdę. Scenariusz filmu opierał się na książce LouAnne Johnson, która to opisała autentyczne wydarzenia, jakie spotkały ją podczas pracy w szkole. Sama książka w Polsce została wydana pod tym samym tytułem co film. Niestety do tej pory nie udało mi się do niej dotrzeć.
     Jako przyszły nauczyciel zapewne chciałbym być takim nauczycielem jak LouAnne. Chciałbym nie tylko nauczać rozwiązywania równań i zastosowań twierdzenia Pitagorasa, ale też zmienić życie swoich uczniów na lepsze. Przekonać, że można i że warto poukładać swoje życie.
     Czas na ocenę techniczną produkcji. Na ogromną pochwałę zasługuje zaangażowanie, jako odtwórczyni głównej roli, Michelle Pfeiffer ("Ludzie jak my", "Sam"). Aktorkę, którą darzę ogromnym szacunkiem i która imponuje mi niezwykłym talentem aktorskim. Dodatkową zaletą filmu jest znakomita oprawa muzyczna, z utworem "Gangsta Paradise" na czele. Utwór ten zapewne kojarzy każdy. Każdy też powinien zgodzić się, iż jest on niezwykły.
     Co do minusów, to nawet nie wiem, czy takowe są. Film miał swoją premierę w 1995 roku, stąd też ciężko przyczepić mi się realizacji filmu - jak na swoje czasy... jest OKEY. Świetnie opowiedziana historia głównej bohaterki i jej uczniów potrafiła pochłonąć mnie do tego stopnia, że nawet gdybym miał się czego przyczepić to byłoby to nieistotne.
     Uważam, że produkcja warta jest obejrzenia. Sam sięgąłem po nią wielokrotnie. Polecam!

czwartek, 17 października 2013

Pterodaktyl

     No... W końcu mogę wrócić do blogowania! Najpierw brak Internetu przez wakacje, a później tragiczna śmierć mojego laptopa nie pozwalały mi dodawać nowych wpisów. Jednak, mimo że nie pisałem nic nowego, to przez okres wakacji udało mi się obejrzeć nawet niemało różnych produkcji filmowych. Zapewne kilka z nich opiszę tutaj, a opinia o reszcie nie zostanie publicznie przedstawiona. Przez wakacje miałem kilka pomysłów jak rozwinąć blog, by ten był ciekawszy i bardziej atrakcyjny. Mam nadzieję, że uda mi się je z powodzeniem wprowadzić... Ale przejdźmy do meritum, czyli do opinii o kolejnym obejrzanym przeze mnie filmie. Na dzisiaj przygotowałem wpis na temat filmu "Pterodaktyl" (reż. Mark L. Lester).
     "Pterodaktyl" to mieszanka filmu sci-fi z domieszką horroru oraz filmu katastroficznego. Opowiada on o grupie studentów, którzy wraz ze swoim profesorem udają się na zagraniczną ekspedycję naukową. Podczas wyprawy napotykają oni działającą nieoficjalnie amerykańską jednostkę antyterrorystyczną. Obie grupy muszą połączyć siły, by przetrwać spotkanie z prehistorycznymi pterodaktylami.
     O tyle, o ile pomysł może wydawać się interesujący, o tyle cała reszta wypada miernie. Samym nieporozumieniem jest już choćby sam tytuł. Sugeruje on, że "bohaterem" będzie jedno zwierzę, a tym czasem mamy do czynienia z całym stadem tych bestii. Początkowo myślałem, że ten "błąd" dotyczy polskiej wersji tytułu, jednak jak się okazuje tym razem tytuł przetłumaczono wiernie, a owy błąd stoi po stronie samych twórców.
     Niestety scenariusz również nie zachwyca. Ba! On nie tylko nie zachwyca, nie jest też chociażby przyzwoity. Myślę, że scenariusze w telenowelach brazylijskich są bardziej dopracowane i nie wieją aż tak tandetą. Fabuła "Pterodaktyla" jest przewidywalna, a jedyną rzeczą której nie potrafiłem przewidzieć, to moment, w którym Tv Puls zapoda reklamę. Całe szczęście produkcję ratują aktorzy... ŻARTOWAŁEM! Aktorzy nieprzekonujący, których umiejętności porównywalne są do talentu obsady "Trudnych spraw" czy "Pamiętników z wakacji".
      Co do efektów specjalnych, to są one nijakie. Pterodaktyle stworzone przez grafików komputerowych często nie wkomponowywały się w obrazy nakręcone kamerą, co ostatecznie przesądziło o mizernym wykonaniu całego przedsięwzięcia. Dźwięki, które owe stworzenia wydawały można zaś porównać do odgłosów ścierwojadów z gry komputerowej "Gothic" co przypomniało mi o nieco lepszym filmie - "Sidła śmierci".
     Cóż, film mogę porównać z takimi hitami jak "Mordercze mrówki" czy "Atak szarańczy", tzn. można obejrzeć, tylko po co?!