sobota, 28 grudnia 2013

Duchy moich byłych

     Jeszcze kilka dni i skończy się rok 2013. Jednak zanim przywitamy nowy (mam nadzieję lepszy) rok to chciałem, by na blogu znalazł się wyjątkowy, bo 50 post. I tak przeprowadzę niewielkie podsumowanie mojej działalności na blogu. Jednak najważniejszym elementem będzie mini recenzja jednego z obejrzanych przeze mnie filmów.
     Rozpocznę jednak od przedstawienia kilku statystyk dotyczących "Opinii filmowych". Dotychczas ukazało się 50 (licząc także obecny) wpisów, które do tej pory wyświetlono 4470 razy. Największą popularnością cieszyły się wpisy dotyczące serialu "Spartakus" (77 wyświetleń) oraz filmu "Stażyści" (97 wyświetleń). Znacznie słabiej wypadają wpisy dotyczące m.in. serialu "Grimm" czy filmów "Ale czad!" i "Wehikuł czasu" notując poniżej 10 wyświetleń. Do tej pory na blogu znalazło się 15 waszych komentarzy, choć mam nadzieję, że w przyszłości będzie ich więcej. Żeby nie zanudzać was bardziej przejdę do przedstawienia wam swojej opinii o filmie "Duchy moich byłych" (org. "Ghosts of Girlfriends Past", reż. Mark Waters).
     W życiu Connora Meada pojawiło się wiele kobiet i prawie z każdą z nich mężczyzna się przespał. Jest znakomitym podrywaczem za sprawą wskazówek, których wiele lat temu udzielił mu nieżyjący już wujek. Connor skoncentrowany jest na dobrej zabawie unikając jakichkolwiek miłosnych zobowiązań. Gdy mężczyzna przybywa na ślub swojego młodszego brata wszyscy goście obawiają się, że może z tego wyniknąć katastrofa. W gruncie rzeczy nie mylą się. Mężczyzna nie kryje faktu, że nie wierzy w instytucje małżeństwa. Usiłuje przekonać brata, żeby się nie żenił. Świadomie lub nie bohater próbuje zniszczyć zaplanowaną uroczystość. Jednak sytuacja zmienia się, gdy Connor spotyka się z duchem swojego wujka oraz zapowiadanymi przez niego duchami przeszłości, teraźniejszości i przyszłości.
     Film niewątpliwie nawiązuje do "Opowieści wigilijnej" Karola Dickensa, pomimo że cała sceneria jest inna. Nie ma śniegu, gwiazdki i obdarowywania się prezentami. Ale są trzy duchy, które usiłują zmienić postępowanie głównego bohatera. I o tyle, o ile lubię dzieło Dickensa, o tyle "Duchy moich byłych" także mi się podobały. Wśród filmów, które obejrzałem w tegoroczne święta Bożego Narodzenia, ten zdecydowanie najbardziej kojarzył mi się z gwiazdką. 
     Poza fabułą mogę także pochwalić grę aktorską jaką zaprezentowali odtwórca głównej roli -  Matthew McConaughhey ("Magic Mike", "Prawnik z Lincolna"), a także wcielający się w postać wujka Michael Douglas ("Miłość, szmaragd i krokodyl").
    Filmy, które wyreżyserował Mark Waters, to zazwyczaj przyjemne do oglądania komedie (romantyczne). I pomimo dobrego wrażenia jakie za sobą zostawiają, żaden z nich - ani "Wredne dziewczyny", ani "Zakręcony piątek", ani żaden inny jego film - nie mógłbym nazwać rewelacyjnym. Niestety "Duchy moich byłych" także arcydziełem nie jest. Ale mimo wszystko to dobry film, który polecam obejrzeć, jeżeli chce się miło spędzić wieczór.

niedziela, 15 grudnia 2013

Klub niewiernych żon

     Ostatnio nie mam czasu pisać za dużo... Praca! Już kilka razy przymierzałem się do opisu kilku filmów i w końcu postanowiłem nadrobić tę zaległość. Mój wybór był dość oczywisty. Stawiam na ten z filmów, który widziałem jako ostatni, a jest nim "Klub niewiernych żon" (org. "Cheaters' Club", reż. Steve DiMarco).
     Boobie, a właściwie dr Roberta Adler, specjalizuje się w doradztwie osobom, u których w związkach nie dzieje się najlepiej. Prowadzi nawet własną audycje radiową. Jedną z metod, którą lekarka często doradza, jest wypróbowana przez nią zdrada. Nakłania do tego swoje pacjentki na terapii grupowej: Lindę, Cindy i Meredith. Gdy dr Adler staje się ofiarą morderstwa kobiety boją się, że ich sekrety wyjdą na światło dzienne i  ich mężowie dowiedzą się o ich niewierności.
     W gruncie rzeczy filmowi czegoś zabrakło, ale nie potrafię powiedzieć czego. Z pewnością sam pomysł jest dość dobry. To samo mogę powiedzieć o muzyce. W zasadzie to dwa główne atuty tej produkcji. 
     Jednak muszę się do czegoś przyczepić, bo inaczej nie był bym sobą. W tym przypadku najbardziej nie rozumiem czemu kobiety nie współpracowały z policją. Rozumiem, że nie chciały, by informacja o ich zdradach nie dotarły do ich mężów... Zgoda, ale przecież nikt nie mówi, że prowadząca śledztwo pani detektyw od razu poszłaby na skargę. A jeśli mowa o detektyw Rollins, to jest to chyba najbardziej dziwna postać w całym filmie. Pozostałe postaci - mogą być. Co do dialogów, to bywały momenty, gdzie mniej sztuczne są piersi kobiet po trzech operacjach plastycznych.
     W filmie zobaczyć możemy m. in. Charismę Carpenter ("Buffy: Postrach wampirów"), w zasadzie jedyną aktorkę, którą kojarzę z innych produkcji.
     Reasumując, film "Klub niewiernych żon" można zobaczyć, jest to całkiem niezły thriller. Jednak ma on pewne wady, które powodują, że do dobrego kina mu trochę brakuje.

piątek, 29 listopada 2013

Moja dziewczyna

     Niedługo święta. Boże Narodzenie to moje ulubione święta, chyba dlatego, że najradośniejsze. Dawanie prezentów, choinka oraz filmy o Mikołaju - to jest właśnie magia świąt! W tym roku Polsat zdecydował się wyemitować filmy "Kevin sam w domu" i "Kevin sam w Nowym Jorku" już w listopadzie, tak by w święta dać nam od nich odpocząć. W sumie to dobrze - ile razy można oglądać ten sam film? A przecież produkcji stricte o tematyce bożonarodzeniowej jest dużo, a może i jeszcze więcej... Dziś na blogu jeszcze nie świątecznie. Opowiem dzisiaj o filmie "Moja dziewczyna" (org. "My Girl", reż. Howard Zieff), którego ze wcześniej wspomnianymi produkcjami łączy obsadzenie w jednej z głównych ról Macaulaya Culkina. 
     Jest rok 1972. Vada Sultenfuss to pełna życia jedenastolatka. Wychowywana samotnie przez ojca (jej matka zmarła dwa dni po jej urodzeniu) oraz przez zniedołężniałą babcię dziewczynka mieszka w domu pogrzebowym prowadzonym przez jej ojca. Śmierć matki oraz stała obecność nieboszczyków w rodzinnym domu powodują, że Vada panicznie boi się śmierci. Poza tym, jedenastolatka prowadzi typowe dla tego wieku życie... Prawie całe wakacje zajmują jej zabawy z jej najlepszym (jedynym) przyjacielem - Thomasem J. Sennettem oraz zwykłe dla małej dziewczynki problemy - "miłość" do nauczyciela czy zazdrość o Shelly DeVoto - kosmetyczkę, z którą związał się jej ojciec.
     Niewątpliwie film jest o młodości, wczesnym wkraczaniu w dorosłość i o problemach, jakie mogą nurtować jedenastolatków. Z drugiej jednak strony, takiego domu jak dom Sultenfussów próżno szukać gdziekolwiek. Najważniejsze jest jednak to, że film bawi wtedy, kiedy bawić powinien oraz wzrusza w tych momentach, w których wzruszenie jest potrzebne. Kogo nie poruszyły sceny na temat śmierci i pogrzebu Tomasa J.? 
     Pomimo młodego wieku zarówno odtwórczyni roli Vady - Anna Chlumsky (serial "Figurantka") jak wcielający się w rolę Thomasa J. - Macaulay Culkin stanęli na wysokości zadania kreując znakomite postaci. W filmie wystąpili także Dan Aykroyd ("Pogromcy duchów") oraz Jamie Lee Curtis ("Zakręcony piątek").
     Premiera filmu miała miejsce 22 lat a temu, w 1991 roku. Stąd też trudno czepiać się realizacji, jest właściwa dla początku lat 90. XX wieku. A o ile w nieciekawych filmach ich "starość" mi tylko przeszkadza, o tyle w filmach ciekawych (takich jak ten) nie ma to dla mnie żadnego znaczenia.
     Zwróciłbym jeszcze uwagę na sam tytuł - "Moja dziewczyna". Moim zdaniem nawiązuje do głównego wątku filmu - przyjaźni Vady i Thomasa J. ze szczególnym uwzględnieniem ostatnich wydarzeń przed tragiczną śmiercią chłopca.
     Film pamięta się na długo. Sam oglądałem go kilka razy w telewizji, a ostatnio postanowiłem do niego wrócić. I choć nie pamiętałem tytułu, to wpisanie w wyszukiwarce najbardziej pamiętnej sceny z filmu od razu dało zadowalające rezultaty. Naprawdę warto obejrzeć.

sobota, 23 listopada 2013

30 dni mroku

     Ostatnio do mojej już dość pokaźnej kolekcji DVD dołączyło pięć filmów. Jednak póki co udało obejrzeć mi się tylko jeden z nich. Oglądałem także inne produkcje, a jedną z nich mam zamiar dzisiaj opisać. Napiszę dzisiaj moją opinię o filmie "30 dni mroku" (org. "30 Days of Night", reż. David Slade).
     Raz w roku w małym miasteczku Barrow na Alasce zapada zmrok na całe 30 dni. W tym czasie wielu mieszkańców wyjeżdża. Zostają ci najwytrwalsi, którzy potrafią przeżyć bez słońca przez tak długi czas. A przeżyć nie będzie wcale łatwo, bowiem miejsce to nawiedza grupa wampirów, która korzystając z nadarzającej się okazji planuje atak na pozostałych w Barrow ludziach.
     Film zrywa z modnym w ostatnich latach wampirzym love story. Przedstawione w "30 dniach mroku" wampiry to krwiożercze bestie, które posiadając nadludzką siłę i szybkość, są w stanie zabić każdego, kto stanie im na drodze. Prawdę powiedziawszy w filmie poza mocno wyczuwalnymi elementami horroru można odnaleźć elementy dramatu czy filmu akcji. Przestawiona jest historia małżeństwa, któremu nie najlepiej się wiedzie (dwójka głównych bohaterów), historia mężczyzny, cierpiącego na schizofrenię, a także ukazano obraz męża i ojca, który nie chcąc, by osoby mu bliskie zginęły w mękach z ręki wampirów, postanawia to zrobić szybciej i mniej boleśnie.
     Z całkowitą pewnością mogę przyznać, iż film został bardzo dobrze wykonany. I to pod wieloma względami... Przede wszystkim na pochwałę zasługuje przemyślany scenariusz, w którym nie ma niepotrzebnych wątków miłosnych (a przynajmniej ich ilość nie jest zbyt duża...). Wszystko, co zostało pokazane, według mnie służyło jedynie przedstawieniu relacji między głównymi bohaterami. Dodatkowo nie ma typowego dla amerykańskiego kina motywu samotnego bohatera, który bez żadnego uszczerbku na zdrowiu jest wstanie pokonać niezliczone ataki nieprzyjaciela. Postaci w filmie próbują raczej przetrwać te 30 dni w ukryciu niż walczyć z o wiele silniejszym przeciwnikiem. Jednak mimo wszystko sceny walki oczywiście ukazano.
     Co do obsady to nie mam zastrzeżeń - gra aktorska może nie na najwyższym poziomie, to jednak do niskiego poziomu wiele jej brakuje (było dobrze). Wśród aktorów, którzy zagrali w tym przedsięwzięciu mogę wymienić m.in. Josha Hartnetta ("O", "Helikopter w ogniu") oraz jego filmową żonę - Melissę George ("Piąty wymiar", "Amityville"). Mogę także pochwalić Marka Rendalla ("Zawsze tylko ty"), który wśród aktorów drugoplanowych przykuł moją uwagę swoim kunsztem aktorskim.
     Na zakończenie pochwalę raz jeszcze film Sladego. Myślę, że jest to propozycja nie tylko dla miłośników horrorów, ale także dla fanów krwiożerczych wampirów. Warto wspomnieć także, że produkcja doczekała się także kontynuacji, "30 dni mroku: Czas ciemności", którą już niebawem zamierzam obejrzeć i kto wie, może i opisać na blogu.

niedziela, 17 listopada 2013

Przeczucie

     Są filmy, które od dłuższego czasu planuje opisać na blogu, jednak brakuje mi swojego rodzaju impulsu, bym mógł to uczynić. Wówczas zaczynam coś o nim pisać, cokolwiek, co później ląduje w koszu. Wtedy zaczynam jeszcze raz lub (co też się zdarza) zwyczajnie sobie odpuszczam. Jednym z takich filmów, o których starałem się zamieścić notatkę, jest "Przeczucie" (org. "Premonition", reż. Mennan Yapo). Produkcja, która spodobała mi się na tyle, że obejrzałem ją kilka razy.
     Czas na opis fabuły... Linda i Jim to typowe, kochające się małżeństwo posiadające dwie córki. Choć czasem rodzinę nawiedzają różne problemy, to ich życie zdominowane jest przez rutynę. Wszystko zmienia się, gdy pewnego dnia Linda dowiaduje się o śmierci swojego męża w wypadku samochodowym. Jednak następnego ranka kobieta spotyka swojego męża w kuchni przygotowującego śniadanie. Od tej pory rozpoczyna się przeplatanka dni, w których raz mężczyzna jeszcze żyje, a raz już nie.
     Film dotyczy jednego z moich ulubionych motywów filmowych czy literackich - przeznaczenia. Los, któremu główna bohaterka starała się przeciwstawić, stał się dla niej pewnego rodzaju pułapką, pułapką czasu. Trudno jest przeżywać tydzień w innym porządku niż chronologicznym, a Lindzie właśnie to się przytrafiło. Trudno jest ocalić życie męża nie wiedząc, czy jak obudzi się następnego dnia to będzie on jeszcze przy życiu. Ale ta przeplatanka, ten zaburzony porządek okazał się świetnym pomysłem, co przy realizacji dało fajny efekt. Widz może utożsamić się z kobietą, ma możliwość wyobrażenia sobie tego, co ta przeżywała przez poszczególne dni.

     Rzadko kiedy chwalę plakaty filmowe, przy tym filmie jednak muszę to zrobić. Plakat, na pierwszy rzut oka przedstawia kobiecą twarz, w rzeczywistości prezentuje jedynie drzewa. Fajne złudzenie... Tym bardziej, że nasz mózg jest w szczególny sposób uwarunkowany do rozpoznawania ludzkich twarzy - wystarczy spojrzeć na emotikony typu " ;-) " - od razu postrzegamy coś w stylu oczu, nosa i ust.
     Chciałbym zwrócić także szczególną uwagę na mistrzowską rolę Sandry Bullock ("Dom nad jeziorem", "28 dni") odgrywającą rolę Lindy. U boku aktorki wystąpił Julian McMahon ("Czarodziejki") grając jej (zmarłego) męża.
     Reasumując produkcja ma coś w sobie, co sprawia, że dobrze się ją ogląda i na długo pamięta. Dlaczego więc jej nie obejrzeć?

piątek, 8 listopada 2013

Joe Black

     Poprzedni piątek zaznaczony był w kalendarzu na czerwono. Wszystko za sprawą dnia Wszystkich Świętych - dnia, w którym udajemy się na groby osób nam bliskich. Jest to także czas zadumy, kiedy mamy okazję porozmyślać o życiu i śmierci. Tylko co by się stało, gdyby zamiast myśleć o śmierci, spotkać ją (jego) osobiście, jako człowieka, który chce nauczyć się żyć? Odpowiedzią na to dziwne pytanie może być film Martina Bresta "Joe Black" (org. "Meet Joe Black").
     William Parrish jest bogatym założycielem przedsiębiorstwa, w którym niezmiennie piastuje urząd prezesa. Wiedzie on spokojne życie wraz z dwoma dorosłymi już córkami. Jednak spokój ten zaburza tajemniczy mężczyzna, przedstawiający się jako ŚMIERĆ. Proponuje on (z powodzeniem) Williamowi układ: w zamian za opóźnienie przejścia biznesmena na drugą stronę, ten ma być przewodnikiem po życiu dla nowo poznanego. Śmierć przybiera nazwisko Joe Black i stara odkryć się na czym polega życie. Sytuacja komplikuje się jednak, gdy Joe zakochuje się w Susan, młodszej córce Williama. Wówczas Black ma zamiar poza przedsiębiorcą "zabrać w podróż" także swoją ukochaną, na co jej ojciec nie może pozwolić.
     Pierwszą uwagą na temat tego filmu to jest czas jego trwania, około trzech godzin. Nie było to jednak dużo; całość bardzo mnie zainteresowała nie pozwalając się ani odrobinę się nudzić. Jednak czego nie zrobił film, to zrobiły reklamy, którymi co jakiś czas karmiła widza stacja TVN 7. Projekcja wraz z reklamami trwała ponad cztery godziny! A jak wiadomo oglądanie krótkich filmików o proszku do prania albo o leku promowanym przez Magdę Gessler do ciekawych zajęć nie należy. Dziwi mnie na przykład, że Multikino tworzy wydarzenia na których widz będzie oglądał tylko reklamy (Noc Reklamożerców 2013). Tym bardziej, że jak podaje Dziennik Gazeta Prawna, prawnicy tłumaczą, że bloki reklamowe emitowane w kinie przed filmem są niezgodne z prawem [1]. Ale wracając do filmu... 
     Produkcja cechuje się znakomitą obsadą aktorską z Anthonym Hopkinsem ("Milczenie owiec", "Słaby punkt") na czele. Nawiasem mówiąc Hopkins jest swoistym wyznacznikiem jakości filmu, nie widziałem jeszcze kiepskiego filmu z jego udziałem. Dodatkowo w obsadzie filmu znaleźli się również m.in. Brad Pitt ("Podziemny krąg", "Mr. & Mrs. Smith") grający tytułową rolę oraz odtwórczyni roli Susan, Claire Forlani ("Hooligans").
     Na pochwałę zasługuje (poza pomysłem, który sam w sobie jest genialny) także realizacja. Gdyby nie młodo wyglądający Brad Pitt, nigdy nie powiedziałbym, że film swoją premierę miał 15 lat temu. Należy także wspomnieć, że nie tylko ja doceniam ten film - produkcja była kilkukrotnie nominowana do dość prestiżowych nagród. 
     Podsumowując, film warto obejrzeć ze względu na ciekawą fabułę, świetnie wykreowane postacie, wspaniałą muzykę i dobrą realizację całego przedsięwzięcia. Oczywiście nie czekajcie na emisję w telewizji (chyba, że lubicie reklamy) tylko obejrzyjcie na DVD czy w Internecie.

piątek, 25 października 2013

O

     Ostatnio czytam książki. W porównaniu do poprzedniego roku, ten wypada całkiem nieźle pod względem ilości przeczytanej literatury. Pomimo, że 6 tytułów to niedużo, to i tak wypadam lepiej niż ponad połowa społeczeństwa, która w ciągu roku nie miała żadnego kontaktu z książką [1]. Dlaczego o tym piszę? Często inspiracją do napisania scenariusza filmu jest właśnie utwór literacki. W zasadzie, żeby znaleźć przykład, nie muszę daleko szukać... Wystarczy przejrzeć ostatni mój wpis na temat "Młodych gniewnych" albo skojarzyć postać Harry'ego Pottera. Należy jednak pamiętać, że nie tylko nowe tytuły są przenoszone na ekran. W kinematografii znajdują się również adaptacje prozy Sienkiewicza czy ekranizacje dramatów elżbietańskich. Jedną z takich ekranizacji jest "O" (reż. Tim Blake Nelson) - film, będący przeniesieniem szekspirowskiego "Otella" do współczesnych czasów.
     Odin James jest jedynym czarnoskórym uczniem w swojej szkole. Nie jest jednak z tego powodu w jakikolwiek sposób szykanowany. Wręcz przeciwnie, posiada wielu przyjaciół, dziewczynę oraz odnosi sukcesy sportowe. Wzbudza to zazdrość jednego z jego najlepszych przyjaciół, Hugo Gouldinga, który postanawia zmienić ten stan rzeczy. Za pomocą skrupulatnie przygotowanych intryg zamiesza w życiu swojego przyjaciela i kilku mu najbliższych osób.
     Muszę się przyznać, że z dramatów szekspirowskich przeczytałem jedynie "Makbeta". Do tej pory nie wiem w jakim stopniu tworząc scenariusz "O" posłużono się "Otellem". Zamierzam jednak sięgnąć i po tą lekturę (może uda mi się to w tym roku...). Do niektórych filmów nie sięgnąłem właśnie tylko dla tego, że najpierw chcę zapoznać się z książką. Ale wracając do mojej opinii na temat filmu Nelsona...
     "O" jest jedną z tych produkcji, o których będę przez długi czas pamiętał. Podobało mi się wszystko - od historii głównych bohaterów, przez dobrze dobraną obsadę, po podniosły klimat początkowych i końcowych scen wywołany operowym wykonaniem "Ave Maria". Sam klimat filmu mogę porównać do "Szkoły uwodzenia" lub "Plotki", głównie za sprawą akcji opartej na intrygach, podobnego czasu kręcenia czy grupy docelowej całego przedsięwzięcia (film kierowany jest raczej do ludzi młodych).
     Pomimo młodego wieku głównych bohaterów (mieli wówczas około 20 lat) wykazali się znakomitą grą aktorską. Świetnie odegrana rola zazdrosnego intryganta przez Josha Hartnetta ("Pearl Harbor", "30 dni mroku") zasługuje na ogromną pochwałę. Podobnie zresztą jak odegranie przez Mekhiego Phifera ("8 Mila") roli podatnego na sugestie Odina. Dodatkowo filmie ujrzymy m.in. Julię Stiles ("Zakochana złośnica", "W rytmie hip-hopu") oraz Andrew Keegana ("Zakochana złośnica").
     Podsumowując, film wart jest obejrzenia ze względu na fabułę, świetną obsadę oraz dobre wykonanie od strony technicznej. Warto zaznaczyć, że przekonał mnie, by w niedalekiej przyszłości sięgnąć po utwór Szekspira. Nie sposób zatem przejść obok tej produkcji obojętnie.

[1] Na podstawie raportu: R. Chymkowski, I. Koryś, O. Dawidowicz-Chymkowska "Społeczny zasięg książki w Polsce w 2012 roku" opublikowanym przez Bibliotekę Narodową. 

wtorek, 22 października 2013

Młodzi gniewni

     Już od ponad roku opisuje na blogu różne filmy i seriale. Jedne lepsze, warte polecenia, inne zaś zdecydowanie przeciwne - nudne i kiepsko wykonane. Jednak przez cały ten czas nie napisałem o moim ulubionym filmie. Pomyślałem więc, że czas to zmienić. Stąd też dzisiaj post opisujący "Młodych gniewnych" (org. "Dangerous Mind", reż. John N. Smith).
     Historia LouAnne Johnson to jedna z najbardziej znanych historii o nauczycielach. Opowiada ona o kobiecie, która po zakończonej służbie w piechocie morskiej, zatrudnia się w szkole. Klasa, którą przyszło jej uczyć to mieszanka kulturowa i etniczna, którą stanowi w znacznej większości tzw. trudna młodzież. Praca z nimi w zasadzie nie jest możliwa, a nauczyciele, którzy zostają do niej przydzieleni, wcześniej czy później rezygnują z pracy. Po pierwszym dniu LouAnne też się zastanawiała, czy rzucić tej posady. Jednak, jako była wojskowa, nie zwykła szybko się poddawać. Następnego dnia pojawia się w pracy rozpoczynając krucjatę, mającą na celu wychowanie i wyedukowanie swoich podopiecznych. Odkrywa wówczas, że jej uczniowie to dobre, ale pogubione i doświadczone przez życie dzieciaki.
     Powstało wiele filmów prezentujące sylwetki wybitnych nauczycieli... Opisywany przeze mnie "Młodzi gniewni", "Wolność słowa" czy znakomity serial "Boston Public". Niewątpliwie historia Johnson jest jednak najciekawsza z tych, które miałem okazję poznać. Być może dla tego, że wiem, iż wydarzyła się naprawdę. Scenariusz filmu opierał się na książce LouAnne Johnson, która to opisała autentyczne wydarzenia, jakie spotkały ją podczas pracy w szkole. Sama książka w Polsce została wydana pod tym samym tytułem co film. Niestety do tej pory nie udało mi się do niej dotrzeć.
     Jako przyszły nauczyciel zapewne chciałbym być takim nauczycielem jak LouAnne. Chciałbym nie tylko nauczać rozwiązywania równań i zastosowań twierdzenia Pitagorasa, ale też zmienić życie swoich uczniów na lepsze. Przekonać, że można i że warto poukładać swoje życie.
     Czas na ocenę techniczną produkcji. Na ogromną pochwałę zasługuje zaangażowanie, jako odtwórczyni głównej roli, Michelle Pfeiffer ("Ludzie jak my", "Sam"). Aktorkę, którą darzę ogromnym szacunkiem i która imponuje mi niezwykłym talentem aktorskim. Dodatkową zaletą filmu jest znakomita oprawa muzyczna, z utworem "Gangsta Paradise" na czele. Utwór ten zapewne kojarzy każdy. Każdy też powinien zgodzić się, iż jest on niezwykły.
     Co do minusów, to nawet nie wiem, czy takowe są. Film miał swoją premierę w 1995 roku, stąd też ciężko przyczepić mi się realizacji filmu - jak na swoje czasy... jest OKEY. Świetnie opowiedziana historia głównej bohaterki i jej uczniów potrafiła pochłonąć mnie do tego stopnia, że nawet gdybym miał się czego przyczepić to byłoby to nieistotne.
     Uważam, że produkcja warta jest obejrzenia. Sam sięgąłem po nią wielokrotnie. Polecam!

czwartek, 17 października 2013

Pterodaktyl

     No... W końcu mogę wrócić do blogowania! Najpierw brak Internetu przez wakacje, a później tragiczna śmierć mojego laptopa nie pozwalały mi dodawać nowych wpisów. Jednak, mimo że nie pisałem nic nowego, to przez okres wakacji udało mi się obejrzeć nawet niemało różnych produkcji filmowych. Zapewne kilka z nich opiszę tutaj, a opinia o reszcie nie zostanie publicznie przedstawiona. Przez wakacje miałem kilka pomysłów jak rozwinąć blog, by ten był ciekawszy i bardziej atrakcyjny. Mam nadzieję, że uda mi się je z powodzeniem wprowadzić... Ale przejdźmy do meritum, czyli do opinii o kolejnym obejrzanym przeze mnie filmie. Na dzisiaj przygotowałem wpis na temat filmu "Pterodaktyl" (reż. Mark L. Lester).
     "Pterodaktyl" to mieszanka filmu sci-fi z domieszką horroru oraz filmu katastroficznego. Opowiada on o grupie studentów, którzy wraz ze swoim profesorem udają się na zagraniczną ekspedycję naukową. Podczas wyprawy napotykają oni działającą nieoficjalnie amerykańską jednostkę antyterrorystyczną. Obie grupy muszą połączyć siły, by przetrwać spotkanie z prehistorycznymi pterodaktylami.
     O tyle, o ile pomysł może wydawać się interesujący, o tyle cała reszta wypada miernie. Samym nieporozumieniem jest już choćby sam tytuł. Sugeruje on, że "bohaterem" będzie jedno zwierzę, a tym czasem mamy do czynienia z całym stadem tych bestii. Początkowo myślałem, że ten "błąd" dotyczy polskiej wersji tytułu, jednak jak się okazuje tym razem tytuł przetłumaczono wiernie, a owy błąd stoi po stronie samych twórców.
     Niestety scenariusz również nie zachwyca. Ba! On nie tylko nie zachwyca, nie jest też chociażby przyzwoity. Myślę, że scenariusze w telenowelach brazylijskich są bardziej dopracowane i nie wieją aż tak tandetą. Fabuła "Pterodaktyla" jest przewidywalna, a jedyną rzeczą której nie potrafiłem przewidzieć, to moment, w którym Tv Puls zapoda reklamę. Całe szczęście produkcję ratują aktorzy... ŻARTOWAŁEM! Aktorzy nieprzekonujący, których umiejętności porównywalne są do talentu obsady "Trudnych spraw" czy "Pamiętników z wakacji".
      Co do efektów specjalnych, to są one nijakie. Pterodaktyle stworzone przez grafików komputerowych często nie wkomponowywały się w obrazy nakręcone kamerą, co ostatecznie przesądziło o mizernym wykonaniu całego przedsięwzięcia. Dźwięki, które owe stworzenia wydawały można zaś porównać do odgłosów ścierwojadów z gry komputerowej "Gothic" co przypomniało mi o nieco lepszym filmie - "Sidła śmierci".
     Cóż, film mogę porównać z takimi hitami jak "Mordercze mrówki" czy "Atak szarańczy", tzn. można obejrzeć, tylko po co?!

wtorek, 18 czerwca 2013

Stażyści

     Ostatni tydzień był dla mnie bardzo udany. Miałem szczęście wygrać kilka drobiazgów, które bardzo mnie ucieszyły - doładowanie do telefonu w konkursie zorganizowanym przez mojego operatora, płytę w rozgłośni radiowej, a także podwójne zaproszenie do kina w konkursie na filmweb.pl. Ta ostatnia nagroda to konkretniej dwa bilety na przedpremierowy pokaz filmu "Stażyści" (org. "The Internship", reż. Shawn Levy), którego polska premiera będzie miała miejsce w najbliższy piątek.
     Billy McMahon i Nick Campbell to dwaj handlowcy, którzy właśnie co stracili pracę. Nie mając dużych perspektyw na zatrudnienie decydują się na odbycie stażu w pewnej dość dużej firmie zajmujących się szeroko rzecz ujmując informatyką. Słyszeliście może o Google? Szanse na zatrudnienie ma 5% (jeden zespół zadaniowy) wszystkich stażystów, a ci są zwykle młodzi (20 lat lub trochę powyżej), utalentowani i w mig rozwiązują problemy z błędnym kodem w C++. Billy i Nick są inni na tym tle - bliżej im do emerytury niż wieku swoich współpracowników, o komputerach posiadają znikomą wiedzę, ale mają duże doświadczenie zawodowe, którego nie mają pozostali... Czy zespołowi złożonemu z dwóch dinozaurów świata handlu oraz trójki barwnych "dzieciaków" (którzy bagatela są w podobnym wieku do mojego!) uda się wygrać w walce o pracę (marzeń)? Na to pytanie nie odpowiem.
     W rolę głównych bohaterów wcielili się Owen Wilson ("O północy w Paryżu") i Vince Vaughn ("Sztuka zrywania"). Ten, znany z "Polowania na druhny", duet aktorski znakomicie zagrał również w tym filmie. Postacie nie były sztuczne, a za to wyraziste i pełne humoru. Obok nich można zauważyć wiele młodych aktorów, których kariera się dopiero rozpoczyna.
     "Stażyści" naprawdę bawią. Scenariusz, którego współtwórcą jest właśnie Vaughn, jest napisany na wysokim poziomie. A pomysł, w którym czterdziestoparolatkowie nie poruszający się w świecie komputerów i Internetu, mają pracować w Google, jest po prostu genialny! Sam mógłbym sobie wyobrazić moich rodziców, czy rodziców niektórych moich znajomych, którzy nie potrafią włączyć komputerów, a których zadaniem byłoby pisanie programów komputerowych. To musiałoby być komiczne...
     Dodatkowo pochwalę film za muzykę. Widz doświadcza wielu znanych utworów od tych z lat 80. po współczesne. Fajnym efektem było też pokazanie akcji (w pewnym momencie) okiem kamery umieszczonej jakby bezpośrednio za ekranem komputera, wyświetlając tekst, który widzi użytkownik z drugiej strony - tak, jak jest przedstawione to na plakacie.
      Mówi się, że darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby - to prawda! Stąd też pewnie byłbym zadowolony gdyby film, na który bilet wygrałem, byłby o zdobywaniu pożywienia przez misie koala. Ale bardziej cieszyła mnie wejściówka na właśnie "Stażystów".

wtorek, 11 czerwca 2013

Wiecznie żywy

Nowa recenzja (10 lat później) na portalu FDB: Wiecznie żywy (2013) - FDB


    Niedawno triumfy wśród filmów dla młodzieży święciły filmy o Harrym Potterze oraz saga "Zmierzch". W zasadzie wszystko co nawiązywało do wampirów i wilkołaków było cool. Z resztą wtedy (podobnie jak teraz) sukces odnosiły całe rzesze filmów i seriali jak "Underworld: Przebudzenie", "Pamiętniki wampirów" czy "Czysta krew". Jednak z biegiem czasu kino potrzebowało odrobiny świeżości stąd też zaczęto tworzyć własne interpretacje baśni znanych z m. in. kart ksiąg braci Grimm oraz nawiązywać do motywu zombie. Jednym z takich filmów jest produkcja, która swoją premierę (zarówno polską jak światową) miała w tym roku, a o której chciałbym dzisiaj trochę poopowiadać. Chodzi o "Wiecznie żywego" (org. "Warm Bodies", reż. Jonathan Levine).
     R. jest trupem, a właściwie jest zombie. Jest on jednak na swój sposób niezwykły - nie jest bezmyślną istotą, której jedynym pragnieniem jest jeść ludzki mózg (choć oczywiście takim nie pogardzi - w końcu trzeba coś jeść ;-)), ale ma też swoje hobby. Lubi muzykę, kolekcjonuje płyty winylowe. Jednak mimo wszystko nie wiedzie ekscytującego "życia". Sytuacja jednak zmienia się, gdy ten, wraz z grupą pobratymców, atakuje grupę nastolatków. R. wówczas zakochuje się i porywa swoją lubą ratując ją przed atakiem innych zombie (zabijając wcześniej i zjadając mózg jej ówczesnego chłopaka). Dziewczyna, spędzając z dziwacznym trupem kilka dni, zaczyna postrzegać w nim ludzką stronę...
     Jest to kolejny film, który z pełną świadomością mogę polecić. Przede wszystkim za zabawny scenariusz. Jego dowcip nie opiera się na żenujących podtekstach, a raczej jest subtelny i wysublimowany, opierający się głównie na trafionym żarcie sytuacyjnym.
     Mistrzowsko zagrana postać R. przez Nicholasa Houlta ("Kumple", "Samotny mężczyzna") zdecydowanie podwyższa poziom filmu, a sama rola jest niezwykle trafiona i pasująca do tego aktora. Obok  Houlta w filmie będziemy mieli okazję obejrzeć Teresę Palmer ("Jestem numerem cztery", "Opowieści na dobranoc"), która to wcieliła się w postać Julie, ukochanej R.
     Film niestety oglądałem w koszmarnej jakości, tak więc wiele faktów dotyczących odczuć wizualnych z pewnością mi umknęło, zwróciłem za to uwagę na muzykę. Lubię, gdy w filmach są jakieś odwołania, co do muzyki trochę starszej, nawet sprzed kilku lat. Tu takowe są. Usłyszymy fragmenty "Missing You" z repertuaru Johna Waite'a czy "Oh Pretty Woman" Roya Orbisona.
     Sam film bywa porównywany do "Zmierzchu", choć moim (zawsze skromnym) zdaniem jest od niego dużo lepszy. W sumie nigdy nie rozumiałem fenomenu historii Belli i Edwarda (obejrzałem wyłącznie pierwszą część sagi), stąd też może nieco krytycznie patrzę na ten film. Sam znalazłem analogie do serialu "The Walking Dead", gdzie oprócz głównego motywu - zombie - podobieństwem było miasto odgrodzone od świata zewnętrznego i broniące się przed chodzącymi umarłymi. Są też tacy, który dostrzegali podobieństwa do "Romea i Julii" Williama Szekspira tj. imiona głównych bohaterów czy dwa zwaśnione "rody" (ludzie i zombie).
     Generalnie po obejrzeniu filmu mam pozytywne odczucia. Mam nadzieję, że podobnie, jak wy po przeczytaniu tej recenzji :-D). Czekam na komentarze...

sobota, 8 czerwca 2013

Skins (sezony 1 i 2)

     Jak pokazują najnowsze badania oglądalności największą popularnością w Polsce cieszą się polskie seriale obyczajowe oraz programy informacyjne. Nie ma się niczemu dziwić. W polskiej telewizji tak naprawdę nie ma miejsca dla seriali zagranicznych, które rzadko kiedy osiągają zadowalającą oglądalność. Jest to spowodowane prostym zjawiskiem. Niestety polskie premiery takich seriali odbywają się ze znacznym opóźnieniem w stosunku do pierwotnych. Nie jest to jednak przeszkodą dla publikowania kolejnych odcinków w Internecie, gdzie potencjalny widz może obejrzeć swój serial na świeżo. W Internecie można także oglądać seriale, które już się zakończyły, właściwie odcinek po odcinku, nie czekając na emisję kolejnego dzień czy tydzień, jak zwykle bywa w telewizji. Ostatnie 3 dni poświęciłem po części na obejrzenie dwóch sezonów serialu "Kumple" (org. "Skins"), co przy pomocy telewizji trwałoby zdecydowanie dłużej.
     Serial "Skins" jest produkcją brytyjską (wyszła wersja amerykańska, która podobno jest dużo słabsza od opisywanej przeze mnie) opowiadający o grupie nastolatków i ich codziennym życiu. Nie jest to jednak opowieść o bogatych dzieciakach (choć bardziej powinno być młodzieży) i ich wyimaginowanych problemach - takie produkcje już były (np. "90210" czy "Słodkie zmartwienia"). "Skins" na tym tle wychodzi lepiej, choć też można się czepiać, że przeciętny nastolatek nie imprezuje aż tyle itd. 
     Sam serial doczekał się sześciu sezonów, w którym każde dwa opowiadają o nowej generacji angielskich nastolatków. Uzasadnione jest więc, czemu opisuję dwa pierwsze sezony. Pierwszy był trochę lżejszy służący poznaniu bohaterów, drugi zaś sięga dalej - prezentuje ich życiowe problemy, złożoność ich osobowości. Ciekawa koncepcja tyczy się samej konstrukcji kolejnych odcinków, gdzie na pierwszy plan wybija się jedna postać a losy pozostałych przedstawione są w tle. Dzięki temu widz mógł wniknąć do psychiki danego bohatera i go zrozumieć.
     Sami bohaterowie są wyraziści i wyróżniający się. A cała grupa przyjaciół jest wymieszana pod względem życiowych dążeń, religii i kultury, orientacji seksualnej czy ogólnego światopoglądu. Przejdę zatem do opisu konkretnych postaci.
     Tony, w którego postać wcielił się Nicholas Hoult ("Wiecznie żywy"), to postać niejako dominująca nad resztą. Świetnie radzi sobie z manipulowaniem ludzi z jego otoczenia, a szczególnie z bawieniem się uczuciami swojej dziewczyny Michelle i najlepszego przyjaciela Sida. Jest podrywaczem. Chłopak przechodzi przemianę pod wpływem wypadku, któremu ulega pod koniec pierwszego sezonu i z którego z trudem wychodzi z życiem.
     Michelle to dziewczyna Tony'ego. Jest zakochana w nim, stąd też często wybacza jego zdrady i wyskoki tłumacząc, że jest przekonana tym, iż tak naprawdę on kocha tylko ją. Jest egoistką i dla niej ważniejsze są jej problemy (nawet jeśli są błahe) od problemów innych. 
     Sid to najlepszy przyjaciel Tony'ego. Początkowo ślepo zakochany w jego dziewczynie, później odkochuje się na rzecz Cassie. Chłopak łatwo wpada w tarapaty, najczęściej z pomocą innych. Jest jedną z tych osób, które potrafią spieprzyć nawet najlepiej poukładaną sytuację.
     Cassie zaś to zakochana w Sidzie anorektyczka. Jest trochę infantylna i ma problemy sama ze sobą, jednak mimo wszystko jest sympatyczna, choć czasem denerwująca. Dziewczyna szuka swojego miejsca w świecie. Podróżuje uciekając od zmartwień i nurtujących ją problemów.
     Jal z kolei to chyba najbardziej poukładana postać w serialu. Jest utalentowaną klarnecistką. Dziewczynie nie śpieszy się do związków. Grupa rówieśnicza jest dla niej niczym rodzina, bowiem w domu nie potrafi się odnaleźć. Z ojcem nie dogaduje się najlepiej, matka zaś odeszła, gdy ta była jeszcze mała.
     Chris to chyba najbardziej zabawna postać w serialu. Zakochany w nauczycielce psychologii walczy o jej względy (z powodzeniem). Jednak Chris to taka osoba, która ma bardzo trudne życie. Zarówno on jak i jego rodzice nie mogą pogodzić się ze śmiercią jego starszego brata. Kolejno opuszczają go ojciec, później ucieka jego matka.
     Anwar, którego zagrał Dev Patel ("Slumdog. Milioner z ulicy"), to nastoletni muzułmanin, który próbuje połączyć swoje życie religijne z możliwością podrywania panienek. Jego najlepszy przyjaciel jest gejem, co sprawia, że chłopak czuje się rozdarty wewnętrznie pomiędzy wiarą a przyjaźnią.
     Maxxie jest najlepszym przyjacielem Anvara. Chłopak kocha mężczyzn i nie ukrywa tego. Ma powodzenie u obu płci. Jest utalentowanym tancerzem i rysownikiem.

     Realizmowi serialu dodaje chociażby angaż młodych aktorów, którzy rzeczywiście mają tyle lat, ile ich bohaterowie lub nie wiele więcej. Często w serialach bywa inaczej i siedemnastolatkę gra aktorka, która ma prawie 10 lat więcej. Z resztą aktorzy są utalentowani i świetnie dobrani do swoich ról. Jednak najważniejsze jest to, że sam scenariusz odkrywa to, co młodym ludziom nie jest obce: seks, palenie papierosów, kontakt z narkotykami i alkoholem czy nastoletnia ciąża, anoreksja i próba samobójcza jako próba ucieczki od nieudanego życia. Widać także, że niektórzy nie mają wsparcia rodziców, co jest trochę smutne.
      Serial mogę pochwalić za świetne intro (czytaj czołówkę), która jest żywa i świetnie oddaje charakter serialu. Do tego znakomita oprawa muzyczna. Widz może usłyszeć muzykę różnych gatunków, od przebojów disco lat 80. po utwory współczesne. Jednak najznakomitsze było zakończenie sezonu pierwszego, kiedy to aktorzy serialu (ze szczególnym uwzględnieniem odtwórcy roli Sida - Mike'a Bailey'ego) śpiewają utwór "Wild Word". Jest to o tyle świetne, że zarówno klimat piosenki jak też tekst oddają w stu procentach atmosferę zakończenia i wydarzenia, które miały miejsce. Poniżej wspomniane wykonanie chyba znanej większości piosenki (z tłumaczeniem tekstu po polsku):


      Reasumując, serial "Skins" jest świetnym serialem, a przynajmniej dwa pierwsze sezony takie są. Dowodzi, że brytyjskie kino i telewizja nie są gorsze od kina amerykańskiego, na które zdaje mi się poświęcamy więcej uwagi. W tym przypadku Anglicy okazali się nawet lepsi.

czwartek, 6 czerwca 2013

Ludzie jak my

     Dzisiejszy dzień to czas wytężonej pracy dla mnie. Przez prawie cały dzień się uczyłem do jutrzejszego kolokwium, a nadal odnoszę wrażenie, że w mojej głowie mam jakieś strzępy potrzebnej na jutro wiedzy. Nie mniej potrzebuję przerwy od matematyki i całek, więc postanowiłem umieścić jakiś post na blogu. Tym sposobem opiszę dziś film "Ludzie jak my" (org. "People like us", reż. Alex Kurtzman), który obejrzałem w marcu tego roku.
     Rozpocznę od opisu fabuły... Sam jest przedstawicielem handlowym, który ostatnio ma problemy finansowe, a którego praca wisi na włosku. Nieoczekiwanie dowiaduje się, że jego ojciec nie żyje. Relacje obu nigdy nie były najlepsze, toteż mężczyzna nie ma ochoty na udział w uroczystościach pogrzebowych. Jednak za namową swojej dziewczyny, Hannah, Sam zmienia zdanie. Po przyjeździe do rodzinnego domu spotyka się z adwokatem swojego ojca. Ten przekazał mu, w spadku po ojcu, torbę z dużą ilością pieniędzy i wiadomością od zmarłego, by przekazał je swojej przyrodniej siostrze i jej synowi, o których istnieniu wcześniej nie miał pojęcia. Mężczyzna postanawia poznać swoją nową rodzinę.
     "Ludzie jak my" wypada dobrze na tle filmów, które do tej pory widziałem. I to pod wieloma względami. Fabularnie bardzo mi się podobał. Historia, której jesteśmy świadkami, jest ciekawa i skupiająca uwagę. Z zainteresowaniem oglądałem jak Sam poznawał swoją przyrodnią siostrę i jej syna oraz jak budowała się swojego rodzaju nić, przyjaźń (choć nie do końca oparta na szczerości) z nowo poznanymi członkami rodziny. Interesujące są także relacje Sama z jego matką, która ma mu za złe brak kontaktu z nią i jego ojcem przez ostatnie kilka lat oraz próby poznania swojej siostry. Całość, choć utrzymana w konwencji dramatu, chwilami bawi, co sprawia, że film się dobrze ogląda. Zakończenie zaś mnie poruszyło, delikatnie wzruszyło.
     Aktorsko film także wypada nieźle. Aktorzy byli przekonujący, dość autentyczni. Na wyróżnienie zasługują odtwórca roli Sama - Chris Pine ("Randki w ciemno") oraz Michelle Pfeiffer ("Sylwester w Nowym Jorku", "Młodzi gniewni"), którą bardzo lubię jako aktorkę. Co do zaprezentowanych w filmie umiejętności aktorskich Elizabeth Banks ("Dla niej wszystko")- nie były jakieś tragiczne, jednak spodziewałem się czegoś więcej. Aktorka potrafiła być bardziej przekonująca w innych produkcjach. Dodam jeszcze, że w filmie zagrała także inna aktorka, którą bardzo lubię - Olivia Wilde ("Zamiana ciał").
     Do strony technicznej nie mam zastrzeżeń. Dobry montaż, muzyka. Scenografia też niczego sobie.
     Uważam, że warto obejrzeć tę produkcję. Polecam!

środa, 29 maja 2013

Piąty wymiar

     Inspiracja, to według Słownika Języka Polskiego PWN, natchnienie lub zapał twórczy. Ową inspiracją dla wielu przedstawicieli świata szeroko rozumianej kultury i sztuki może być właściwie wszystko, począwszy od sytuacji życia codziennego a na abstrakcyjnych dziełach innych twórców skończywszy. Natchnieniem dla twórców filmu, który mam zamiar dzisiaj przedstawić była mitologia, a dokładniej mit o Syzyfie.
     Wykorzystanie mitologii w filmie to nawet częste zjawisko. Co prawda większość produkcji oparta na niej to ekranizacje konkretnych opowieści. Rzadko bywa, by mity były podwaliną do stworzenia scenariusza, w którym akcja będzie miała mało wspólnego ze starożytną Grecją czy Rzymem - niemniej zdarza się. Przykładem takich produkcji mogą być m.in. "Percy Jackson i Bogowie Olimpijscy: Złodziej Pioruna" (choć tu zekranizowano książkę, w której postacie pochodzą z mitologii) czy opisywany dzisiaj przeze mnie "Piąty wymiar" (org. "Triangle", reż. Christopher Smith).
     Akcja filmu koncentruje się wokół Jess, kelnerki, która wychowuje samotnie autystycznego syna. Kobieta zostaje zaproszona na rejs, w którym bierze udział jeden z jej znajomych oraz grupa jego przyjaciół. Nieoczekiwanie podczas morskiej wycieczki pojawiają się chmury burzowe wywołujące potężny sztorm, który uszkodził jacht bohaterów. Na szczęście z pomocą przychodzi statek, który pojawił się właściwie znikąd. Jak się później okazuje wybawienie staje koszmarem, bowiem na statku dochodzi do serii morderstw, a Jess ma wrażenie ciągłego deja vu...
     No dobrze, ale gdzie odwołania do mitu o Syzyfie? W całym filmie nie zobaczymy stromej góry, a żaden z bohaterów nie będzie toczył ogromnego głazu. Motyw Syzyfa pojawia się niejako podwójnie. Raz za sprawą nazwy opustoszałego statku odwołującego się bezpośrednio do mitu. Drugie odwołanie do historii Syzyfa to konstrukcja fabuły filmu. Jess stara się wydostać ze statku, lecz każda próba, jaką podejmuje nie przynosi rezultatów. Co więcej, miała już miejsce w przeszłości. Można to porównać do nieskończonej pętli zagnieżdżonej. Akcja cały czas się powtarza, jednak Jess odkrywa ją na nowo, próbuje ją zmienić, po czym dochodzi do wniosku, że nadal powtarza schemat, który jest bardziej złożony niż początkowo się jej wydawało. Tak właśnie było z Syzyfem powtarzał ciągle ten sam schemat licząc, że tym razem się uda.
     Muszę przyznać, że film może wywołać u widza mieszane uczucia, choć u mnie pozytywne (z jednej strony to świetnie, z drugiej - dawno już nie pisałem o filmie, który mi się nie podobał). Pochwalę pomysł na scenariusz, choć po obejrzeniu połowy filmu myślałem, że wszystko, co miało się wydarzyć już się wydarzyło. I tu zaskoczenie... Akcja rozgrywa się od nowa (ale nie od początku!). Dodatkowo muszę pochwalić konsekwencję fabuły. Wydarzenia zdają składać się w logiczną całość, a wraz z biegiem wydarzeń prowadzą nas do początku filmu.
     Wśród obsady aktorskiej nie zauważyłem żadnych sław, choć pojawiły się twarze, które już wcześniej kojarzyłem. Są to dla przykładu odtwórczyni głównej roli Melissa George ("30 dni mroku", "Amityville") czy Liam Hemsworth ("Igrzyska śmierci").
     Film wart polecenia ze względu na dość ciekawą konwencję dotyczącą rozwoju kolejnych wydarzeń, niespotykanej w innych produkcjach. Jednak fabuła dla wielu wydać się na tyle pokręcona, że film nie będzie budził pozytywnych emocji, a wręcz przeciwnie.

Wyjątkowo na zakończenie chciałbym pozdrowić koleżanki Lucynę i Dianę, które około półtora tygodnia temu zapowiedziały, że odwiedzą mój blog! ;-)

piątek, 24 maja 2013

Drogówka

     Planując swoją karierę człowiek wybiera zawód pasujący do jego predyspozycji, cech charakteru i osobowości oraz zainteresowań. W zasadzie, czym człowiek starszy tym pomysły te są bardziej wyszukane i zindywidualizowane. Mało które dziecko powie, że marzy mu się kariera programisty Java czy analityka finansowego. W głowach kilkuletnich dzieciaków tworzy się plan zostania strażakiem, żołnierzem, a w przypadku dziewczyn są to kosmetyczki i fryzjerki. Jednak z biegiem lat marzenia co do życia zawodowego ulegają zmianie, ale i to nie zawsze. Dla przykładu ja zawsze marzyłem, by zostać nauczycielem i dalej do tego dążę. A czy jest tu ktoś, kto chciałby zostać policjantem?
     Pytanie to zostało postawione nie bez kozery. Wszystko za sprawą filmu "Drogówka" Wojciecha Smarzowskiego - reżysera m.in. "Wesela" czy filmu "Dom zły".
     "Drogówka" to produkcja, której akcja przeradza się niejako w trzy różne historie widziane oczami warszawskich policjantów. I tak początkowo widz jest świadkiem prezentacji życia przeciętnego policjanta, którego życie upływa nie tylko na wykonywaniu swoich służbowych obowiązków, ale także na spędzaniu czasu w burdelu, piciu gorzały i takich tam różnych sprawach. Policjanci ci nie mają do końca czystego sumienia, każdy ma coś za uszami. W późniejszym czasie akcja filmu rozwija się, na pierwszy plan wychodzi jeden z funkcjonariuszy, który w obronie swojej niewinności bada na własną rękę okoliczności śmierci jednego ze swoich kolegów. I tak dochodzimy do trzeciej części filmu, kiedy na wierzch wychodzą machlojki i układy ludzi wyżej położonych w polskim światku polityki i biznesu.
     W filmie zobaczymy wielu znanych polskich aktorów, m.in. Bartłomieja Topę, Arkadiusza Jakubika, Mariana Dziędziela oraz Izabelę Kunę i Andrzeja Grabowskiego. Zarówno Bartłomiej Topa, jak również Marian Dziędziel w filmie grali pierwsze skrzypce pod względem gry aktorskiej udowadniając, że kunszt aktorski w Polsce jest także pielęgnowany. Parafrazując znane słowa Mikołaja Reja: Polacy nie gęsi i dobrych aktorów mają.
     Od strony technicznej jestem gotów pochwalić film za ciekawą konwencje dotyczącej roli kamery. Standardowe ujęcia kamery zmontowane zostały z ujęciami kręconymi telefonami komórkowymi. A ta forma, pomimo swojego dziwactwa, doskonale współgra z fabułą dodając mu na autentyczności.
     Co do przemyśleń dotyczących filmu, należy przyznać, że "ryje banie". Obraz skorumpowanych funkcjonariuszy policji, którym czas płynie na piciu alkoholu i wycieczkach po domach publicznych gryzie się ze stereotypowym obrazem stróża prawa. Jednak forma realizacji i ogólny przekaz filmu w połączeniu z co rusz ujawnianymi aferami z udziałem polityków i policjantów pozwala wierzyć, że służba w policji (może w filmie lekko przerysowana) tak właśnie wygląda. W końcu pracują tam też przyzwoici ludzie, którzy za wszelką cenę trzymają się swoich ideałów i zasad. W "Drogówce" taką osobą być może jest Walczak, którego jednak wątek nie został zbyt bardzo omówiony. Ktoś kiedyś powiedział mi, że ksiądz, prostytutka i policjant jadą na tym samym wózku. Zważywszy na obraz przedstawiony w filmie oraz pewne przemyślenia na ten temat, jestem gotów podpisać się pod tym w stu procentach. To jednak wydaje się przykre... Oczywiście nie każdy musi się ze mną zgodzić, jednak zachęcam do refleksji na ten temat. Uważam, że film Smarzowskiego zasługuje by znaleźć się w kanonie filmów obowiązkowych dla każdego widza.
     Tradycyjnie czekam na komentarze ;-)