piątek, 29 listopada 2013

Moja dziewczyna

     Niedługo święta. Boże Narodzenie to moje ulubione święta, chyba dlatego, że najradośniejsze. Dawanie prezentów, choinka oraz filmy o Mikołaju - to jest właśnie magia świąt! W tym roku Polsat zdecydował się wyemitować filmy "Kevin sam w domu" i "Kevin sam w Nowym Jorku" już w listopadzie, tak by w święta dać nam od nich odpocząć. W sumie to dobrze - ile razy można oglądać ten sam film? A przecież produkcji stricte o tematyce bożonarodzeniowej jest dużo, a może i jeszcze więcej... Dziś na blogu jeszcze nie świątecznie. Opowiem dzisiaj o filmie "Moja dziewczyna" (org. "My Girl", reż. Howard Zieff), którego ze wcześniej wspomnianymi produkcjami łączy obsadzenie w jednej z głównych ról Macaulaya Culkina. 
     Jest rok 1972. Vada Sultenfuss to pełna życia jedenastolatka. Wychowywana samotnie przez ojca (jej matka zmarła dwa dni po jej urodzeniu) oraz przez zniedołężniałą babcię dziewczynka mieszka w domu pogrzebowym prowadzonym przez jej ojca. Śmierć matki oraz stała obecność nieboszczyków w rodzinnym domu powodują, że Vada panicznie boi się śmierci. Poza tym, jedenastolatka prowadzi typowe dla tego wieku życie... Prawie całe wakacje zajmują jej zabawy z jej najlepszym (jedynym) przyjacielem - Thomasem J. Sennettem oraz zwykłe dla małej dziewczynki problemy - "miłość" do nauczyciela czy zazdrość o Shelly DeVoto - kosmetyczkę, z którą związał się jej ojciec.
     Niewątpliwie film jest o młodości, wczesnym wkraczaniu w dorosłość i o problemach, jakie mogą nurtować jedenastolatków. Z drugiej jednak strony, takiego domu jak dom Sultenfussów próżno szukać gdziekolwiek. Najważniejsze jest jednak to, że film bawi wtedy, kiedy bawić powinien oraz wzrusza w tych momentach, w których wzruszenie jest potrzebne. Kogo nie poruszyły sceny na temat śmierci i pogrzebu Tomasa J.? 
     Pomimo młodego wieku zarówno odtwórczyni roli Vady - Anna Chlumsky (serial "Figurantka") jak wcielający się w rolę Thomasa J. - Macaulay Culkin stanęli na wysokości zadania kreując znakomite postaci. W filmie wystąpili także Dan Aykroyd ("Pogromcy duchów") oraz Jamie Lee Curtis ("Zakręcony piątek").
     Premiera filmu miała miejsce 22 lat a temu, w 1991 roku. Stąd też trudno czepiać się realizacji, jest właściwa dla początku lat 90. XX wieku. A o ile w nieciekawych filmach ich "starość" mi tylko przeszkadza, o tyle w filmach ciekawych (takich jak ten) nie ma to dla mnie żadnego znaczenia.
     Zwróciłbym jeszcze uwagę na sam tytuł - "Moja dziewczyna". Moim zdaniem nawiązuje do głównego wątku filmu - przyjaźni Vady i Thomasa J. ze szczególnym uwzględnieniem ostatnich wydarzeń przed tragiczną śmiercią chłopca.
     Film pamięta się na długo. Sam oglądałem go kilka razy w telewizji, a ostatnio postanowiłem do niego wrócić. I choć nie pamiętałem tytułu, to wpisanie w wyszukiwarce najbardziej pamiętnej sceny z filmu od razu dało zadowalające rezultaty. Naprawdę warto obejrzeć.

sobota, 23 listopada 2013

30 dni mroku

     Ostatnio do mojej już dość pokaźnej kolekcji DVD dołączyło pięć filmów. Jednak póki co udało obejrzeć mi się tylko jeden z nich. Oglądałem także inne produkcje, a jedną z nich mam zamiar dzisiaj opisać. Napiszę dzisiaj moją opinię o filmie "30 dni mroku" (org. "30 Days of Night", reż. David Slade).
     Raz w roku w małym miasteczku Barrow na Alasce zapada zmrok na całe 30 dni. W tym czasie wielu mieszkańców wyjeżdża. Zostają ci najwytrwalsi, którzy potrafią przeżyć bez słońca przez tak długi czas. A przeżyć nie będzie wcale łatwo, bowiem miejsce to nawiedza grupa wampirów, która korzystając z nadarzającej się okazji planuje atak na pozostałych w Barrow ludziach.
     Film zrywa z modnym w ostatnich latach wampirzym love story. Przedstawione w "30 dniach mroku" wampiry to krwiożercze bestie, które posiadając nadludzką siłę i szybkość, są w stanie zabić każdego, kto stanie im na drodze. Prawdę powiedziawszy w filmie poza mocno wyczuwalnymi elementami horroru można odnaleźć elementy dramatu czy filmu akcji. Przestawiona jest historia małżeństwa, któremu nie najlepiej się wiedzie (dwójka głównych bohaterów), historia mężczyzny, cierpiącego na schizofrenię, a także ukazano obraz męża i ojca, który nie chcąc, by osoby mu bliskie zginęły w mękach z ręki wampirów, postanawia to zrobić szybciej i mniej boleśnie.
     Z całkowitą pewnością mogę przyznać, iż film został bardzo dobrze wykonany. I to pod wieloma względami... Przede wszystkim na pochwałę zasługuje przemyślany scenariusz, w którym nie ma niepotrzebnych wątków miłosnych (a przynajmniej ich ilość nie jest zbyt duża...). Wszystko, co zostało pokazane, według mnie służyło jedynie przedstawieniu relacji między głównymi bohaterami. Dodatkowo nie ma typowego dla amerykańskiego kina motywu samotnego bohatera, który bez żadnego uszczerbku na zdrowiu jest wstanie pokonać niezliczone ataki nieprzyjaciela. Postaci w filmie próbują raczej przetrwać te 30 dni w ukryciu niż walczyć z o wiele silniejszym przeciwnikiem. Jednak mimo wszystko sceny walki oczywiście ukazano.
     Co do obsady to nie mam zastrzeżeń - gra aktorska może nie na najwyższym poziomie, to jednak do niskiego poziomu wiele jej brakuje (było dobrze). Wśród aktorów, którzy zagrali w tym przedsięwzięciu mogę wymienić m.in. Josha Hartnetta ("O", "Helikopter w ogniu") oraz jego filmową żonę - Melissę George ("Piąty wymiar", "Amityville"). Mogę także pochwalić Marka Rendalla ("Zawsze tylko ty"), który wśród aktorów drugoplanowych przykuł moją uwagę swoim kunsztem aktorskim.
     Na zakończenie pochwalę raz jeszcze film Sladego. Myślę, że jest to propozycja nie tylko dla miłośników horrorów, ale także dla fanów krwiożerczych wampirów. Warto wspomnieć także, że produkcja doczekała się także kontynuacji, "30 dni mroku: Czas ciemności", którą już niebawem zamierzam obejrzeć i kto wie, może i opisać na blogu.

niedziela, 17 listopada 2013

Przeczucie

     Są filmy, które od dłuższego czasu planuje opisać na blogu, jednak brakuje mi swojego rodzaju impulsu, bym mógł to uczynić. Wówczas zaczynam coś o nim pisać, cokolwiek, co później ląduje w koszu. Wtedy zaczynam jeszcze raz lub (co też się zdarza) zwyczajnie sobie odpuszczam. Jednym z takich filmów, o których starałem się zamieścić notatkę, jest "Przeczucie" (org. "Premonition", reż. Mennan Yapo). Produkcja, która spodobała mi się na tyle, że obejrzałem ją kilka razy.
     Czas na opis fabuły... Linda i Jim to typowe, kochające się małżeństwo posiadające dwie córki. Choć czasem rodzinę nawiedzają różne problemy, to ich życie zdominowane jest przez rutynę. Wszystko zmienia się, gdy pewnego dnia Linda dowiaduje się o śmierci swojego męża w wypadku samochodowym. Jednak następnego ranka kobieta spotyka swojego męża w kuchni przygotowującego śniadanie. Od tej pory rozpoczyna się przeplatanka dni, w których raz mężczyzna jeszcze żyje, a raz już nie.
     Film dotyczy jednego z moich ulubionych motywów filmowych czy literackich - przeznaczenia. Los, któremu główna bohaterka starała się przeciwstawić, stał się dla niej pewnego rodzaju pułapką, pułapką czasu. Trudno jest przeżywać tydzień w innym porządku niż chronologicznym, a Lindzie właśnie to się przytrafiło. Trudno jest ocalić życie męża nie wiedząc, czy jak obudzi się następnego dnia to będzie on jeszcze przy życiu. Ale ta przeplatanka, ten zaburzony porządek okazał się świetnym pomysłem, co przy realizacji dało fajny efekt. Widz może utożsamić się z kobietą, ma możliwość wyobrażenia sobie tego, co ta przeżywała przez poszczególne dni.

     Rzadko kiedy chwalę plakaty filmowe, przy tym filmie jednak muszę to zrobić. Plakat, na pierwszy rzut oka przedstawia kobiecą twarz, w rzeczywistości prezentuje jedynie drzewa. Fajne złudzenie... Tym bardziej, że nasz mózg jest w szczególny sposób uwarunkowany do rozpoznawania ludzkich twarzy - wystarczy spojrzeć na emotikony typu " ;-) " - od razu postrzegamy coś w stylu oczu, nosa i ust.
     Chciałbym zwrócić także szczególną uwagę na mistrzowską rolę Sandry Bullock ("Dom nad jeziorem", "28 dni") odgrywającą rolę Lindy. U boku aktorki wystąpił Julian McMahon ("Czarodziejki") grając jej (zmarłego) męża.
     Reasumując produkcja ma coś w sobie, co sprawia, że dobrze się ją ogląda i na długo pamięta. Dlaczego więc jej nie obejrzeć?

piątek, 8 listopada 2013

Joe Black

     Poprzedni piątek zaznaczony był w kalendarzu na czerwono. Wszystko za sprawą dnia Wszystkich Świętych - dnia, w którym udajemy się na groby osób nam bliskich. Jest to także czas zadumy, kiedy mamy okazję porozmyślać o życiu i śmierci. Tylko co by się stało, gdyby zamiast myśleć o śmierci, spotkać ją (jego) osobiście, jako człowieka, który chce nauczyć się żyć? Odpowiedzią na to dziwne pytanie może być film Martina Bresta "Joe Black" (org. "Meet Joe Black").
     William Parrish jest bogatym założycielem przedsiębiorstwa, w którym niezmiennie piastuje urząd prezesa. Wiedzie on spokojne życie wraz z dwoma dorosłymi już córkami. Jednak spokój ten zaburza tajemniczy mężczyzna, przedstawiający się jako ŚMIERĆ. Proponuje on (z powodzeniem) Williamowi układ: w zamian za opóźnienie przejścia biznesmena na drugą stronę, ten ma być przewodnikiem po życiu dla nowo poznanego. Śmierć przybiera nazwisko Joe Black i stara odkryć się na czym polega życie. Sytuacja komplikuje się jednak, gdy Joe zakochuje się w Susan, młodszej córce Williama. Wówczas Black ma zamiar poza przedsiębiorcą "zabrać w podróż" także swoją ukochaną, na co jej ojciec nie może pozwolić.
     Pierwszą uwagą na temat tego filmu to jest czas jego trwania, około trzech godzin. Nie było to jednak dużo; całość bardzo mnie zainteresowała nie pozwalając się ani odrobinę się nudzić. Jednak czego nie zrobił film, to zrobiły reklamy, którymi co jakiś czas karmiła widza stacja TVN 7. Projekcja wraz z reklamami trwała ponad cztery godziny! A jak wiadomo oglądanie krótkich filmików o proszku do prania albo o leku promowanym przez Magdę Gessler do ciekawych zajęć nie należy. Dziwi mnie na przykład, że Multikino tworzy wydarzenia na których widz będzie oglądał tylko reklamy (Noc Reklamożerców 2013). Tym bardziej, że jak podaje Dziennik Gazeta Prawna, prawnicy tłumaczą, że bloki reklamowe emitowane w kinie przed filmem są niezgodne z prawem [1]. Ale wracając do filmu... 
     Produkcja cechuje się znakomitą obsadą aktorską z Anthonym Hopkinsem ("Milczenie owiec", "Słaby punkt") na czele. Nawiasem mówiąc Hopkins jest swoistym wyznacznikiem jakości filmu, nie widziałem jeszcze kiepskiego filmu z jego udziałem. Dodatkowo w obsadzie filmu znaleźli się również m.in. Brad Pitt ("Podziemny krąg", "Mr. & Mrs. Smith") grający tytułową rolę oraz odtwórczyni roli Susan, Claire Forlani ("Hooligans").
     Na pochwałę zasługuje (poza pomysłem, który sam w sobie jest genialny) także realizacja. Gdyby nie młodo wyglądający Brad Pitt, nigdy nie powiedziałbym, że film swoją premierę miał 15 lat temu. Należy także wspomnieć, że nie tylko ja doceniam ten film - produkcja była kilkukrotnie nominowana do dość prestiżowych nagród. 
     Podsumowując, film warto obejrzeć ze względu na ciekawą fabułę, świetnie wykreowane postacie, wspaniałą muzykę i dobrą realizację całego przedsięwzięcia. Oczywiście nie czekajcie na emisję w telewizji (chyba, że lubicie reklamy) tylko obejrzyjcie na DVD czy w Internecie.