wtorek, 18 czerwca 2013

Stażyści

     Ostatni tydzień był dla mnie bardzo udany. Miałem szczęście wygrać kilka drobiazgów, które bardzo mnie ucieszyły - doładowanie do telefonu w konkursie zorganizowanym przez mojego operatora, płytę w rozgłośni radiowej, a także podwójne zaproszenie do kina w konkursie na filmweb.pl. Ta ostatnia nagroda to konkretniej dwa bilety na przedpremierowy pokaz filmu "Stażyści" (org. "The Internship", reż. Shawn Levy), którego polska premiera będzie miała miejsce w najbliższy piątek.
     Billy McMahon i Nick Campbell to dwaj handlowcy, którzy właśnie co stracili pracę. Nie mając dużych perspektyw na zatrudnienie decydują się na odbycie stażu w pewnej dość dużej firmie zajmujących się szeroko rzecz ujmując informatyką. Słyszeliście może o Google? Szanse na zatrudnienie ma 5% (jeden zespół zadaniowy) wszystkich stażystów, a ci są zwykle młodzi (20 lat lub trochę powyżej), utalentowani i w mig rozwiązują problemy z błędnym kodem w C++. Billy i Nick są inni na tym tle - bliżej im do emerytury niż wieku swoich współpracowników, o komputerach posiadają znikomą wiedzę, ale mają duże doświadczenie zawodowe, którego nie mają pozostali... Czy zespołowi złożonemu z dwóch dinozaurów świata handlu oraz trójki barwnych "dzieciaków" (którzy bagatela są w podobnym wieku do mojego!) uda się wygrać w walce o pracę (marzeń)? Na to pytanie nie odpowiem.
     W rolę głównych bohaterów wcielili się Owen Wilson ("O północy w Paryżu") i Vince Vaughn ("Sztuka zrywania"). Ten, znany z "Polowania na druhny", duet aktorski znakomicie zagrał również w tym filmie. Postacie nie były sztuczne, a za to wyraziste i pełne humoru. Obok nich można zauważyć wiele młodych aktorów, których kariera się dopiero rozpoczyna.
     "Stażyści" naprawdę bawią. Scenariusz, którego współtwórcą jest właśnie Vaughn, jest napisany na wysokim poziomie. A pomysł, w którym czterdziestoparolatkowie nie poruszający się w świecie komputerów i Internetu, mają pracować w Google, jest po prostu genialny! Sam mógłbym sobie wyobrazić moich rodziców, czy rodziców niektórych moich znajomych, którzy nie potrafią włączyć komputerów, a których zadaniem byłoby pisanie programów komputerowych. To musiałoby być komiczne...
     Dodatkowo pochwalę film za muzykę. Widz doświadcza wielu znanych utworów od tych z lat 80. po współczesne. Fajnym efektem było też pokazanie akcji (w pewnym momencie) okiem kamery umieszczonej jakby bezpośrednio za ekranem komputera, wyświetlając tekst, który widzi użytkownik z drugiej strony - tak, jak jest przedstawione to na plakacie.
      Mówi się, że darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby - to prawda! Stąd też pewnie byłbym zadowolony gdyby film, na który bilet wygrałem, byłby o zdobywaniu pożywienia przez misie koala. Ale bardziej cieszyła mnie wejściówka na właśnie "Stażystów".

wtorek, 11 czerwca 2013

Wiecznie żywy

Nowa recenzja (10 lat później) na portalu FDB: Wiecznie żywy (2013) - FDB


    Niedawno triumfy wśród filmów dla młodzieży święciły filmy o Harrym Potterze oraz saga "Zmierzch". W zasadzie wszystko co nawiązywało do wampirów i wilkołaków było cool. Z resztą wtedy (podobnie jak teraz) sukces odnosiły całe rzesze filmów i seriali jak "Underworld: Przebudzenie", "Pamiętniki wampirów" czy "Czysta krew". Jednak z biegiem czasu kino potrzebowało odrobiny świeżości stąd też zaczęto tworzyć własne interpretacje baśni znanych z m. in. kart ksiąg braci Grimm oraz nawiązywać do motywu zombie. Jednym z takich filmów jest produkcja, która swoją premierę (zarówno polską jak światową) miała w tym roku, a o której chciałbym dzisiaj trochę poopowiadać. Chodzi o "Wiecznie żywego" (org. "Warm Bodies", reż. Jonathan Levine).
     R. jest trupem, a właściwie jest zombie. Jest on jednak na swój sposób niezwykły - nie jest bezmyślną istotą, której jedynym pragnieniem jest jeść ludzki mózg (choć oczywiście takim nie pogardzi - w końcu trzeba coś jeść ;-)), ale ma też swoje hobby. Lubi muzykę, kolekcjonuje płyty winylowe. Jednak mimo wszystko nie wiedzie ekscytującego "życia". Sytuacja jednak zmienia się, gdy ten, wraz z grupą pobratymców, atakuje grupę nastolatków. R. wówczas zakochuje się i porywa swoją lubą ratując ją przed atakiem innych zombie (zabijając wcześniej i zjadając mózg jej ówczesnego chłopaka). Dziewczyna, spędzając z dziwacznym trupem kilka dni, zaczyna postrzegać w nim ludzką stronę...
     Jest to kolejny film, który z pełną świadomością mogę polecić. Przede wszystkim za zabawny scenariusz. Jego dowcip nie opiera się na żenujących podtekstach, a raczej jest subtelny i wysublimowany, opierający się głównie na trafionym żarcie sytuacyjnym.
     Mistrzowsko zagrana postać R. przez Nicholasa Houlta ("Kumple", "Samotny mężczyzna") zdecydowanie podwyższa poziom filmu, a sama rola jest niezwykle trafiona i pasująca do tego aktora. Obok  Houlta w filmie będziemy mieli okazję obejrzeć Teresę Palmer ("Jestem numerem cztery", "Opowieści na dobranoc"), która to wcieliła się w postać Julie, ukochanej R.
     Film niestety oglądałem w koszmarnej jakości, tak więc wiele faktów dotyczących odczuć wizualnych z pewnością mi umknęło, zwróciłem za to uwagę na muzykę. Lubię, gdy w filmach są jakieś odwołania, co do muzyki trochę starszej, nawet sprzed kilku lat. Tu takowe są. Usłyszymy fragmenty "Missing You" z repertuaru Johna Waite'a czy "Oh Pretty Woman" Roya Orbisona.
     Sam film bywa porównywany do "Zmierzchu", choć moim (zawsze skromnym) zdaniem jest od niego dużo lepszy. W sumie nigdy nie rozumiałem fenomenu historii Belli i Edwarda (obejrzałem wyłącznie pierwszą część sagi), stąd też może nieco krytycznie patrzę na ten film. Sam znalazłem analogie do serialu "The Walking Dead", gdzie oprócz głównego motywu - zombie - podobieństwem było miasto odgrodzone od świata zewnętrznego i broniące się przed chodzącymi umarłymi. Są też tacy, który dostrzegali podobieństwa do "Romea i Julii" Williama Szekspira tj. imiona głównych bohaterów czy dwa zwaśnione "rody" (ludzie i zombie).
     Generalnie po obejrzeniu filmu mam pozytywne odczucia. Mam nadzieję, że podobnie, jak wy po przeczytaniu tej recenzji :-D). Czekam na komentarze...

sobota, 8 czerwca 2013

Skins (sezony 1 i 2)

     Jak pokazują najnowsze badania oglądalności największą popularnością w Polsce cieszą się polskie seriale obyczajowe oraz programy informacyjne. Nie ma się niczemu dziwić. W polskiej telewizji tak naprawdę nie ma miejsca dla seriali zagranicznych, które rzadko kiedy osiągają zadowalającą oglądalność. Jest to spowodowane prostym zjawiskiem. Niestety polskie premiery takich seriali odbywają się ze znacznym opóźnieniem w stosunku do pierwotnych. Nie jest to jednak przeszkodą dla publikowania kolejnych odcinków w Internecie, gdzie potencjalny widz może obejrzeć swój serial na świeżo. W Internecie można także oglądać seriale, które już się zakończyły, właściwie odcinek po odcinku, nie czekając na emisję kolejnego dzień czy tydzień, jak zwykle bywa w telewizji. Ostatnie 3 dni poświęciłem po części na obejrzenie dwóch sezonów serialu "Kumple" (org. "Skins"), co przy pomocy telewizji trwałoby zdecydowanie dłużej.
     Serial "Skins" jest produkcją brytyjską (wyszła wersja amerykańska, która podobno jest dużo słabsza od opisywanej przeze mnie) opowiadający o grupie nastolatków i ich codziennym życiu. Nie jest to jednak opowieść o bogatych dzieciakach (choć bardziej powinno być młodzieży) i ich wyimaginowanych problemach - takie produkcje już były (np. "90210" czy "Słodkie zmartwienia"). "Skins" na tym tle wychodzi lepiej, choć też można się czepiać, że przeciętny nastolatek nie imprezuje aż tyle itd. 
     Sam serial doczekał się sześciu sezonów, w którym każde dwa opowiadają o nowej generacji angielskich nastolatków. Uzasadnione jest więc, czemu opisuję dwa pierwsze sezony. Pierwszy był trochę lżejszy służący poznaniu bohaterów, drugi zaś sięga dalej - prezentuje ich życiowe problemy, złożoność ich osobowości. Ciekawa koncepcja tyczy się samej konstrukcji kolejnych odcinków, gdzie na pierwszy plan wybija się jedna postać a losy pozostałych przedstawione są w tle. Dzięki temu widz mógł wniknąć do psychiki danego bohatera i go zrozumieć.
     Sami bohaterowie są wyraziści i wyróżniający się. A cała grupa przyjaciół jest wymieszana pod względem życiowych dążeń, religii i kultury, orientacji seksualnej czy ogólnego światopoglądu. Przejdę zatem do opisu konkretnych postaci.
     Tony, w którego postać wcielił się Nicholas Hoult ("Wiecznie żywy"), to postać niejako dominująca nad resztą. Świetnie radzi sobie z manipulowaniem ludzi z jego otoczenia, a szczególnie z bawieniem się uczuciami swojej dziewczyny Michelle i najlepszego przyjaciela Sida. Jest podrywaczem. Chłopak przechodzi przemianę pod wpływem wypadku, któremu ulega pod koniec pierwszego sezonu i z którego z trudem wychodzi z życiem.
     Michelle to dziewczyna Tony'ego. Jest zakochana w nim, stąd też często wybacza jego zdrady i wyskoki tłumacząc, że jest przekonana tym, iż tak naprawdę on kocha tylko ją. Jest egoistką i dla niej ważniejsze są jej problemy (nawet jeśli są błahe) od problemów innych. 
     Sid to najlepszy przyjaciel Tony'ego. Początkowo ślepo zakochany w jego dziewczynie, później odkochuje się na rzecz Cassie. Chłopak łatwo wpada w tarapaty, najczęściej z pomocą innych. Jest jedną z tych osób, które potrafią spieprzyć nawet najlepiej poukładaną sytuację.
     Cassie zaś to zakochana w Sidzie anorektyczka. Jest trochę infantylna i ma problemy sama ze sobą, jednak mimo wszystko jest sympatyczna, choć czasem denerwująca. Dziewczyna szuka swojego miejsca w świecie. Podróżuje uciekając od zmartwień i nurtujących ją problemów.
     Jal z kolei to chyba najbardziej poukładana postać w serialu. Jest utalentowaną klarnecistką. Dziewczynie nie śpieszy się do związków. Grupa rówieśnicza jest dla niej niczym rodzina, bowiem w domu nie potrafi się odnaleźć. Z ojcem nie dogaduje się najlepiej, matka zaś odeszła, gdy ta była jeszcze mała.
     Chris to chyba najbardziej zabawna postać w serialu. Zakochany w nauczycielce psychologii walczy o jej względy (z powodzeniem). Jednak Chris to taka osoba, która ma bardzo trudne życie. Zarówno on jak i jego rodzice nie mogą pogodzić się ze śmiercią jego starszego brata. Kolejno opuszczają go ojciec, później ucieka jego matka.
     Anwar, którego zagrał Dev Patel ("Slumdog. Milioner z ulicy"), to nastoletni muzułmanin, który próbuje połączyć swoje życie religijne z możliwością podrywania panienek. Jego najlepszy przyjaciel jest gejem, co sprawia, że chłopak czuje się rozdarty wewnętrznie pomiędzy wiarą a przyjaźnią.
     Maxxie jest najlepszym przyjacielem Anvara. Chłopak kocha mężczyzn i nie ukrywa tego. Ma powodzenie u obu płci. Jest utalentowanym tancerzem i rysownikiem.

     Realizmowi serialu dodaje chociażby angaż młodych aktorów, którzy rzeczywiście mają tyle lat, ile ich bohaterowie lub nie wiele więcej. Często w serialach bywa inaczej i siedemnastolatkę gra aktorka, która ma prawie 10 lat więcej. Z resztą aktorzy są utalentowani i świetnie dobrani do swoich ról. Jednak najważniejsze jest to, że sam scenariusz odkrywa to, co młodym ludziom nie jest obce: seks, palenie papierosów, kontakt z narkotykami i alkoholem czy nastoletnia ciąża, anoreksja i próba samobójcza jako próba ucieczki od nieudanego życia. Widać także, że niektórzy nie mają wsparcia rodziców, co jest trochę smutne.
      Serial mogę pochwalić za świetne intro (czytaj czołówkę), która jest żywa i świetnie oddaje charakter serialu. Do tego znakomita oprawa muzyczna. Widz może usłyszeć muzykę różnych gatunków, od przebojów disco lat 80. po utwory współczesne. Jednak najznakomitsze było zakończenie sezonu pierwszego, kiedy to aktorzy serialu (ze szczególnym uwzględnieniem odtwórcy roli Sida - Mike'a Bailey'ego) śpiewają utwór "Wild Word". Jest to o tyle świetne, że zarówno klimat piosenki jak też tekst oddają w stu procentach atmosferę zakończenia i wydarzenia, które miały miejsce. Poniżej wspomniane wykonanie chyba znanej większości piosenki (z tłumaczeniem tekstu po polsku):


      Reasumując, serial "Skins" jest świetnym serialem, a przynajmniej dwa pierwsze sezony takie są. Dowodzi, że brytyjskie kino i telewizja nie są gorsze od kina amerykańskiego, na które zdaje mi się poświęcamy więcej uwagi. W tym przypadku Anglicy okazali się nawet lepsi.

czwartek, 6 czerwca 2013

Ludzie jak my

     Dzisiejszy dzień to czas wytężonej pracy dla mnie. Przez prawie cały dzień się uczyłem do jutrzejszego kolokwium, a nadal odnoszę wrażenie, że w mojej głowie mam jakieś strzępy potrzebnej na jutro wiedzy. Nie mniej potrzebuję przerwy od matematyki i całek, więc postanowiłem umieścić jakiś post na blogu. Tym sposobem opiszę dziś film "Ludzie jak my" (org. "People like us", reż. Alex Kurtzman), który obejrzałem w marcu tego roku.
     Rozpocznę od opisu fabuły... Sam jest przedstawicielem handlowym, który ostatnio ma problemy finansowe, a którego praca wisi na włosku. Nieoczekiwanie dowiaduje się, że jego ojciec nie żyje. Relacje obu nigdy nie były najlepsze, toteż mężczyzna nie ma ochoty na udział w uroczystościach pogrzebowych. Jednak za namową swojej dziewczyny, Hannah, Sam zmienia zdanie. Po przyjeździe do rodzinnego domu spotyka się z adwokatem swojego ojca. Ten przekazał mu, w spadku po ojcu, torbę z dużą ilością pieniędzy i wiadomością od zmarłego, by przekazał je swojej przyrodniej siostrze i jej synowi, o których istnieniu wcześniej nie miał pojęcia. Mężczyzna postanawia poznać swoją nową rodzinę.
     "Ludzie jak my" wypada dobrze na tle filmów, które do tej pory widziałem. I to pod wieloma względami. Fabularnie bardzo mi się podobał. Historia, której jesteśmy świadkami, jest ciekawa i skupiająca uwagę. Z zainteresowaniem oglądałem jak Sam poznawał swoją przyrodnią siostrę i jej syna oraz jak budowała się swojego rodzaju nić, przyjaźń (choć nie do końca oparta na szczerości) z nowo poznanymi członkami rodziny. Interesujące są także relacje Sama z jego matką, która ma mu za złe brak kontaktu z nią i jego ojcem przez ostatnie kilka lat oraz próby poznania swojej siostry. Całość, choć utrzymana w konwencji dramatu, chwilami bawi, co sprawia, że film się dobrze ogląda. Zakończenie zaś mnie poruszyło, delikatnie wzruszyło.
     Aktorsko film także wypada nieźle. Aktorzy byli przekonujący, dość autentyczni. Na wyróżnienie zasługują odtwórca roli Sama - Chris Pine ("Randki w ciemno") oraz Michelle Pfeiffer ("Sylwester w Nowym Jorku", "Młodzi gniewni"), którą bardzo lubię jako aktorkę. Co do zaprezentowanych w filmie umiejętności aktorskich Elizabeth Banks ("Dla niej wszystko")- nie były jakieś tragiczne, jednak spodziewałem się czegoś więcej. Aktorka potrafiła być bardziej przekonująca w innych produkcjach. Dodam jeszcze, że w filmie zagrała także inna aktorka, którą bardzo lubię - Olivia Wilde ("Zamiana ciał").
     Do strony technicznej nie mam zastrzeżeń. Dobry montaż, muzyka. Scenografia też niczego sobie.
     Uważam, że warto obejrzeć tę produkcję. Polecam!