poniedziałek, 31 grudnia 2012

Sylwester w Nowym Jorku

     Dziś ostatni dzień roku 2012. To dobry czas, by zastanowić się nad kilkoma sprawami, przemyśleć parę rzeczy oraz postanowić coś na rok następny. Niewątpliwie do północy jeszcze daleko. Może warto obejrzeć więc jakiś film. Ja to zrobiłem parę godzin wcześniej. Co obejrzałem? "Sylwester w Nowym Jorku" (org. "New Year's Eve") reżyserii Garry'ego Marshalla.

     Film ma podobną formę do filmu "Walentynki" - ten sam reżyser, ta sama scenarzystka. Tym razem jednak losy bohaterów splatają się 31 grudnia 2011 roku, w którym to dają się poznać: sympatyczna lecz niespełniona sekretarka oraz kurier, który pomaga spełnić jej postanowienia noworoczne; muzyk, który zerwał kiedyś z dziewczyną, a teraz chciałby do niej wrócić; samotna matka, która porzuca własne plany na Sylwestra, by spędzić je z córką (ta ma jednak inne plany) oraz umierający mężczyzna i pielęgniarka, która postanawia spędzić ten wieczór przy jego łóżku. Oczywiście wątków było więcej.

     W filmie wystąpiło wiele sław - Robert De Niro, Michelle Pfeiffer, Katherine Heigl, Halle Berry, Sarah Jessica Parker i o wiele więcej. Odnośnie aktorów i gry aktorskiej mogę wspomnieć, że w filmie wystąpił Jon Bon Jovi - wszyscy znamy chyba takie utwory jak: "We weren't born to follow" czy "Always". Kolejnym  spostrzeżeniem jest gra aktorska Zaca Efrona. Wydaje się dużo lepsza niż w serii "High School Musical" i dobrze - aktor zdaje się rozwijać i chętnie bym go zobaczył w innych produkcjach. Co innego niestety muszę napisać o Ashtonie Kutcherze. Ten aktor ostatnio gra chyba we wszystkim, nie tak dawno przyuważyłem, że gra również jedną z głównych ról w serialu "Dwóch i pół". Zdaje się, że Kutcher działa na mnie podobnie jak swojego czasu Nicolas Cage - jak zobaczę jego osobę na ekranie to mam ochotę zmienić film!

     Odnośnie fabuły to film zasługuje na dużego plusa. Opowiedziane historie zdawały się być przemyślane, pokazywały różne problemy ludzi. Film miał cukierkowe zakończenie, co często bywa minusem (w moim odczuciu), jednak prawdę powiedziawszy tutaj nie spodziewałem się innego.
     Cóż, film może nie jest jakoś szczególnie zaangażowany, nie przedstawia trudnej problematyki, dlatego idealnie nadaje się na przyjemnie spędzony wieczór, na przykład w towarzystwie drugiej połówki - i nie chodzi mi tu o alkohol. Może też być świetną alternatywą dla tych, którzy na dzisiaj planują spędzenie sylwestra z Polsatem w fotelu przed telewizorem. Szczęśliwego Nowego Roku... 

środa, 5 grudnia 2012

I że cię nie opuszczę...

     Film "I że cię nie opuszczę" (org. "The Vow", reż. Michael Sucsy) czekał u mnie na dysku ponad 6 miesięcy zanim zdecydowałem się go obejrzeć i o nim napisać. Można jednak powiedzieć, że i tak to nie za długo, bo są filmy, które zdobyłem dwa lata temu i wcześniej, a nadal nie miałem chęci, kaprysu czy ochoty na ich obejrzenie.
     Ale do rzeczy - film opowiada historię małżeństwa, które uczestniczyło w wypadku samochodowym. Niestety od tego momentu życie Leo i Paige diametralnie się zmienia, ponieważ w wyniku obrażeń kobieta nie pamięta ostatnich pięciu lat swojego życia. Jest dla niej nowością, że ma męża (którego nie pamięta) oraz fakt, że wybrała studia artystyczne zamiast prawniczych. Amnezję Paige wykorzystuje jej rodzina do odbudowania z nią więzi (kilka lat temu dziewczyna zerwała z nimi kontakt) oraz pojawia się jej były narzeczony, który nadal ją kocha, a z którym ta niegdyś zerwała. W całym tym zamieszaniu jedynie Leo walczy, by odzyskać kobietę swojego życia i wzbudzić u niej zapomniane uczucie.
     Jako dygresję mogę wtrącić, że motyw amnezji pojawia się w opisywanym kiedyś serialu "Grimm". Z tą jednak różnicą, że w nim (wszystkie odcinki 2. sezonu emitowane do tej pory) Juliette, narzeczona głównego bohatera nie pamięta tylko Nicka.

     Ale wracając do filmu mogę dodać, że twórcy filmu znakomicie wybrali aktorów odgrywających główne role: Rachel McAdams ("Pamiętnik", "Polowanie na druhny") oraz Channinga Tatuma ("Dziewiąty legion", "Magic Mike"), którzy wydawali się pasować do siebie.
     W filmie zastosowano zabieg wprowadzenia narratora, którym był Leo. Pozwoliło to widzowi spojrzeć na sprawę oczami bohatera, którego wykreowano jako mężczyznę, który walczy nie tylko o miłość, ale o rodzinę i o przeżyte przez siebie ostatnie 5 lat. Zastanowiłem się, czy gdybym to ja znalazł się w takiej sytuacji, to czy też znalazłbym w sobie tyle siły? Odpowiedź brzmi nie wiem.
     Film opowiada jedną z tych historii, które pisało życie - tuż przed napisami końcowymi możemy zobaczyć zdjęcie pary, której historia była inspiracją do stworzenia tejże produkcji.

     Całość oglądało mi się dobrze. Fabuła nie była przesadzona i nie wymuszała od widza nadmiernego poruszenia losami bohaterów, także nie nudziła. Premiera filmu - zarówno Polska jak i światowa - wypadała tuż przed walentynkami i chyba dobrze - w końcu jakieś oderwanie od oglądania często głupkowatych komedii romantycznych w dzień zakochanych. Uważam, że obejrzenie tej produkcji nie jest niezbędne do dalszego funkcjonowania, ale też nie byłby to stracony czas.

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Jak złamać 10 przykazań

     W 1896 roku, 3 grudnia, założono firmę Tabulating Machine Company, późniejsze IBM. W 1967 roku, 3 grudnia, przeprowadzono pierwszą na świecie operację przeszczepu serca u człowieka. W 1977 roku, 3  grudnia, urodził się znakomity polski skoczek narciarski, Adam Małysz. Dzisiaj, 3 grudnia 2012 roku, w zasadzie przez przypadek natrafiłem na film "Jak złamać 10 przykazań" (org. "The Ten", reż. David Wain). Tytuł tego filmu co prawda brzmi zachęcająco, jednak to tylko pozory.

     Akcja filmu opowiada 10 historii powiązanych ze sobą w mniejszym lub większym stopniu. Każda z nich ma obrazować jak, w nietuzinkowy sposób, można złamać poszczególne punkty dekalogu. I tak oto poznajemy narratora, który sam ma problemy małżeńskie i zdradza żonę z dużo młodszą dziewczyną. Poznajemy także lekarza, który dla dowcipu zaszywa nożyce chirurgiczne w pacjentce podczas operacji, dwoje sąsiadów kupujących niezliczoną ilość tomografów oraz bibliotekarkę, która na urlopie w Meksyku śpi z Jezusem.
     Film kręcono w Nowym Jorku i Meksyku, a jego budżet wyniósł 5250000$. Niestety, nie był on śmieszny (taką opinię obok mnie podziela większość użytkowników Internetu oglądających ten film) co też spowodowało, że nie zarobił na siebie (przychód z biletów był niemal 7 razy mniejszy).
     Wydawałoby się, że sporo rozpoznawalnych twarzy mogło uratować film - a było dużo znanych aktorów. W filmie wystąpili m.in. Paul Rudd ("Nigdy nie będę twoja", "Kolacja dla palantów"), Jessica Alba ("Błękitna głębia", "Walentynki"), Famke Janssen ("X-Men", "Dom na przeklętym wzgórzu") oraz Winona Ryder ("Przerwana lekcja muzyki", "Czarny łabędź"). Na tej ostatniej pozwolę sobie skupić trochę więcej uwagi. Bowiem w "The Ten" gra osobę, której zdrowie psychiczne należałoby dogłębnie zbadać, jednak bardziej jako wariatka podobała mi się "Przerwanej lekcji muzyki". No cóż... widziałem z jej udziałem cztery filmy, a tylko raz odgrywana przez nią postać spodobała mi się.
    Jak już wspomniałem film nie wywarł na mnie dobrego wrażenia. 'Komedia' jest naprawdę nie śmieszna i tylko jedna z dziesięciu zaprezentowanych historii zdołała wywołać mój uśmiech (scena o Schwarzeneggerze), pozostałe dziewięć opowieści starały się na siłę być dowcipne często poprzez niesmaczne żarty i bardzo mało realistyczne sceny. Na koniec, w nawiązaniu do wstępu mojej wypowiedzi podkreślę, że dziś dzień mogło wydarzyć się coś bardziej wzniosłego niż obejrzenie marnego filmu na YouTube, jakim z pewnością jest film Davida Waina.

P.S. Zachęcam do pisania komentarzy ;-)

sobota, 1 grudnia 2012

Grzeszni i bogaci

     Każdy z pewnością oglądał kiedyś jakąś telenowelę, choćby jeden odcinek. Co prawda moda na oglądanie tego rodzaju produkcji telewizyjnych panowała jakieś 10 - 15 lat temu, może nawet wcześniej, jednak przeciętna gospodyni może nadal oglądać takie seriale na Pulsie czy Zone Romantica. Jednak ja, chciałbym zaproponować coś trochę innego - serial "Grzeszni i bogaci" (reż. Maciej Kowalewski). Jest to polska odpowiedź na "Le Coeur a ses raisons ".

     Ciężko opisać jego fabułę, bo jest to parodia wszystkich oper mydlanych z "Modą na sukces" na czele.

     Fabuła serialu opowiada losy zakochanych w sobie Marjon Karter i Alfreda Forestera. Jednak zanim będą ze sobą, Marjon będzie zmuszona rzucić Rodżera Blejka, w między czasie umrze ojciec Alfreda, a on sam będzie konkurował ze swoim złym bratem bliźniakiem o wpływy w pozostawionej w spadku firmie. W serialu nie zabraknie zwrotów akcji oraz zawiłości rodzinnych niezbędnych w telenoweli.
     W tym, ze względu na niską oglądalność, czteroodcinkowym serialu wystąpili m.in. Bartek Kasprzykowski ("Halo Hans", "Ranczo"), Bohdan Łazuka ("Chłopaki nie płaczą"), Rafał Rutkowski ("Daleko od noszy", "Idealny facet dla mojej dziewczyny") oraz Magdalena Stużyńska ("Złotopolscy", "Hotel 52").

     Serial udowodnił, że "Modę na sukces" można sparodiować. To co na pierwszy rzut oka wydawało się proste z biegiem czasu staje się poplątane, dialogi pisane tak, by zrozumiał ją człowiek z inteligencją meduzy, a przez cały czas pojawiają się liczne intrygi typowe dla telenowel. Niestety serial nie zyskał wielu fanów (oglądało go ok. 1,7 mln widzów) i po 4 odcinkach stacja TVN zdecydowała się zdjąć go z anteny. Opinie na temat serialu także są różne, jednak moja jest zdecydowanie polecająca. Żarty, które dla niektórych były nieśmieszne, mnie rozbawiły. Ale i tak najważniejszy był klimat serialu, czuło się, że to "telenowela". Niestety "Grzeszni i bogaci" nie jest nigdzie emitowany, co najwyżej można zobaczyć go gdzieś w Internecie. Poniżej  reklama serialu:





poniedziałek, 26 listopada 2012

Underworld: Awakening

     Wczoraj, sugerując się opinią jednego z moich współlokatorów z pokoju, zdecydowałem się obejrzeć film „Underworld: Przebudzenie” (org. „Underworld: Awakening”, reż. Måns Mårlind, Björn Stein), czwartą i najnowszą część serii UNDERWORLD. Najnowszą, bo premiera filmu była na początku bieżącego roku.

     Fanów pierwszych trzech części z pewnością nie będzie trzeba namawiać do obejrzenia filmu. Anty-fanów  no cóż… można zachęcić do jego obejrzenia, ponieważ ta część historii jest w reżyserii innych ludzi, pojawiają się nowe postacie. Jednak całość zachowała swój charakter, co na przykład mnie bardzo cieszy.
     Dodam tylko krótką notatkę o fabule. W tej części akcja koncentruje się wokół bohaterki, znanej z poprzednich filmów, Selene – w tej roli Kate Beckinsale („Pearl Harbor”, „Van Helsing”). Tym razem film rozpoczyna się od czystki, podczas której ludzie (wiedząc o istnieniu wampirów i Lykanów), dążą do ich absolutnego zniszczenia. Bohaterka ranna podczas strzelaniny zostaje uśpiona. Po piętnastu latach budzi się w laboratorium, szuka swojego ukochanego Michaela Corvina i odnajduje swoją córkę, o której istnieniu nie miała pojęcia. Całość jak zawsze bogata w sceny akcji i efekty specjalne.
     W filmie, poza główną bohaterką, raczej nie dostrzegłem znanych twarzy – ale czy to dobrze, czy też nie pozostawiam do indywidualnego przemyślenia. Nie mniej jednak, nowe twarze to swoisty powiew świeżości nie tylko w tym filmie, ale w całej współczesnej kinematografii.

     Film, pomimo iż dość krótki (ok. 1h 25min), skupił moją uwagę od samego początku i trzymał w uwadze przez cały czas. Podobało mi się pokazywanie walk w zwolnionym tempie (niekiedy!) oraz scenografia – mroczna, ale bardzo odpowiednia dla tego rodzaju filmu. Na zaznaczenie zasługuje fakt, że akcja całej sagi sięga zarówno dalekiej przeszłości (mniej więcej 500 lat wstecz) jak w przypadku najnowszej części – niedalekiej przyszłości. To znacząco odświeża film, czyniąc go bardziej interesującym. Jeszcze wzmianka o samym zakończeniu – jest ono przesłanką, by twierdzić, że rzeczywiście będzie kolejna część „Underworlda”, jednak Kate Beckinsale, odtwórczyni głównej bohaterki serii zapowiedziała, że nie chce ona grać wampirzycy, a szkoda.

niedziela, 25 listopada 2012

Misja na Marsa



     Na początku listopada za namową współlokatora obejrzałem film „Misja na Marsa (org. „Mission to Mars, reż. Brian de Palma). Niestety pomysł „Obejrzyjmy coś na YouTube!” nie był wcale taki najlepszy.
     Ale po kolei. Opiszę najpierw fabułę. Film przenosi widza do roku 2020, kiedy to ludzkość wchodzi w decydującą fazę podboju Marsa. Wysłana przez NASA załoga kosmonautów dociera bez żadnych komplikacji na Czerwoną Planetę. Odkrywają oni, że znajduję się tam woda, mają przesłanki na istnienie życia na tej planecie. Jednak niedługo po tym kontakt z załogą się urywa, a na Ziemii zarejestrowano potężną burzę piaskową, jaka zastała astronautów. Zapada decyzja, by stworzyć misję ratunkową…
     Oglądając film można zobaczyć Tima Robbinsa („Skazani na Shawshank”, „Green Latern”) oraz Gary’ego Sinisea („Zielona mila”, „CSI: Kryminalna zagadki Nowego Jorku”).

     Pora na opinie. Na początku posłużę się fragmentem recenzji „Misji na Marsa” autorstwa Grzegorza Wojtowicza, któremu udało się uchwycić się całą akcję trochę lepiej, która aż kipi od komentarzy na temat filmu. 
 Projekcja się rozpoczyna. W kierunku nieba zostaje wystrzelona rakieta. Brian szybko przechodzi do rzeczy - myślę sobie. Dopiero po chwili skojarzyłem, że to zwykły fajerwerk! Akcja powoli się rozwija, po czym przypominam sobie start promów "Independence" i "Freedom" z "Armageddonu" Michael'a Bay'a. Ciekawe jak tutaj to pokażą? - zastanawiam się. Patrzę, a tu po Marsie odziani w skafandry NASA niepewnie pełzają astronauci. Brian jednak szybko przechodzi do rzeczy. Nie ma startu statku kosmicznego, trudno, zobaczymy co będzie dalej. Oho, zrywa się marsjański twister. Cool! Efekt ciężkiej pracy dwóch firm - Industrial Light&Magic i Dream Quest Images jest naprawdę zadziwiający i cudowny. Zaraz potem na ratunek wyrusza grupa ratunkowa (jak w "Obcy-decydujące starcie" Jamesa Cameron'a). Pierwszy kontakt z jedynym ocalałym po burzy czarnoskórym bohaterem jest zaskakujący + przerażająca (w tym momencie) muzyka Ennio Moricone, wow. Rozwikłanie tajemniczego sygnału pochodzącego z kopuły i przyrównanie go do ludzkiego DNA jest również zaskakujące, jak i przerażające, wow. W końcu poznanie marsjańskiej kobiety, pięknej, niczym metaliczny T-1000 z "Terminatora 2" Jamesa Cameron'a. Tyle, że T-1000 nie był kobietą. Przecudne zobrazowanie ewolucji na Ziemi wzrusza do łez. Jest to bez wątpienia najpiękniejsza sekwencja tego wspaniałego filmu, która moim zdaniem powinna przejść do historii kina. Wzruszający happy-end i napisy końcowe.

 Całą recenzję znajdziecie tutaj.
     Okej, teraz moja wypowiedź. Oglądając film nie czerpałem jakieś ogromnej przyjemności. Co prawda, uważam, że z każdego filmu da się coś wynieść, jednak tutaj dostałem lekcję, że istnieją kiepskie filmy. Owszem były dwie ciekawe sceny, trochę efektów specjalnych, a na zaznaczenie zasługują także 'dekoracje' (pomalowanie wydm w pobliżu Vancouver rdzawo-czerwoną farbą dało wrażenie, że akcja rozgrywa się u naszego kosmicznego sąsiada). Jednakże nie potrafiłem utożsamić się z bohaterami, których obecność mi nie przeszkadzała, ale też nie wydawała się konieczna. Niektóre sceny wydawały mi się mało prawdopodobne (Jeden z członków załogi wychodzi ze statku w przestrzeni bez zabezpieczenia, że porwie go owa przestrzeń. To tylko przykład takiego absurdu. JEST ICH WIĘCEJ), a sam pomysł na film i sceny był jakby ściągnięty z innych filmów gatunku. Szkoda, że reżyser m.in. „Człowieka z blizną” podjął się, parafrazując tytuł innego filmu jego reżyserii, misji niemożliwej do wykonania (mam na myśli stworzenie dobrego filmu).

poniedziałek, 15 października 2012

Skulls


     Nie tak dawno zdecydowałem się napisać o filmie „Szkoła uwodzenia”. Dziś film trochę z innej beczki, ale tego samego producenta – Neila H. Moritza. Oprócz wspomnianego już filmu ten wyprodukował m.in. „Ślepą sprawiedliwość”, „Koszmar minionego lata” oraz „Sektę” (org. „The Skulls”), o której chciałbym napisać.
   Akcja filmu toczy się wokół tajnej organizacji Skulls, której członkowie to wybrani absolwenci uniwersytetu Yale. Jednym z nich jest Toby – świeżo zaprzysiężony w jej szeregach. Obok kilku rówieśników, on również odkrywa tajniki życia i funkcjonowania w tajnym stowarzyszeniu. Jak każdy „świeżak” wykonał polecone zadanie (wymagane, żeby być przyjętym) oraz wziął udział w ceremonii, podczas której otrzymał tajemny znak, regulamin, klucz, tzw. bratnią duszę (zasada mniej więcej taka jak przy przydzieleniu partnera w policji), zegarek oraz kilka zer na koncie. Fascynacja Skulls zmniejsza się, gdy bohater odkrywa, że niektórzy członkowie są zamieszani w morderstwo jego najlepszego przyjaciela. Wtedy też Toby zdał sobie sprawę, że musi pomścić jego śmierć, ujawnić zło kultywowane przez sektę, a przede wszystkim nie dać się zabić.
     Sam film oparty jest na faktach. John Pogue, autor scenariusza, osobiście zetknął się z tematem tajnych organizacji podczas studiów na Yale. Producent filmu po zapoznaniu się ze scenariuszem zachwycił się nim, czego dowodzą jego słowa:
Zafascynowała mnie idea i scenariusz. Interesujące środowisko, postaci bohaterów tak wyraziste, że pomyślałem iż z pewnością przyciągną aktorów młodego pokolenia


     Czas na moją opinię. Ciekawa tematyka to z pewnością atut filmu, który (dodam) oglądało mi się bardzo dobrze. Gdybym miał możliwość wstąpienia do tajnej, elitarnej i ekskluzywnej organizacji – to myślę, żebym z niej skorzystał. Czy mogłoby być ciekawsze doświadczenie? Kolejnym plusem jest ciągła zwrotność i tajemniczość akcji. Często do końca nie było wiadomo, czy postać jest pozytywna czy też nie. Ta cecha jest wskazana dla thrillera  W ostatecznej ocenie powiedziałbym, że film owszem jest dobry i wart obejrzenia, jednak mógł być lepszy. Warto było zapłacić 5 zł za płytę z filmem.

środa, 10 października 2012

American Pie: Zjazd absolwentów

     Wczoraj w nocy nie mogłem zasnąć. Uznałem więc, że będzie to odpowiedni moment na obejrzenie jakiegoś filmu. I tak oto przeczesałem folder z filmami na dysku decydując się na "American Pie: Zjazd absolwentów" (reż. Jon Hurwitz, Havden Schlossberg).
     Film reżyserów przygód Harolda i Kumara ("O dwóch takich co poszli w miasto") nawiązywał do wcześniejszych części serii "American Pie". W zasadzie każdy, z kim rozmawiałem o filmie uważał, że dobrym pomysłem było stworzenie historii znanych z pierwszych części bohaterów zamiast tworzyć kolejny film z przygodami coraz to nowych nastolatków.
     Ale po kolei. Akcja filmu rozgrywa się wokół zjazdu absolwentów - rocznik 99. Na spotkanie po latach wybiera się paczka przyjaciół poznana w pierwszej części filmu. Nie są już nastolatkami, którzy marzą, by zaliczyć jakąś dziewczynę przed zakończeniem szkoły. Teraz to zwykli ludzie, których losy potoczyły się w różny sposób. Jim i Michelle mają problemy małżeńskie, Oz jest dziennikarzem sportowym i byłym uczestnikiem YOU CAN DANCE, Kevin jest teraz kurą domową, Finch zwiedził ponad połowę kuli ziemskiej, a Stifler w ogóle się nie zmienił. Powrót do rodzinnego miasteczka jest oderwaniem się od otaczającej rzeczywistości. Na miejscu spotykają starych znajomych, odżywają dawne uczucia i wydarza się kilka rzeczy, które bardzo komplikują czasem zawiłe już sytuacje.
     Ta część 'Amerykańskiego ciastka' jest zdecydowanie wyjątkowa. Ciekawy scenariusz, mnóstwo humoru to tylko niektóre zalety tego filmu. Bardzo podoba mi się to, że mogłem zobaczyć co słychać u bohaterów, których poznałem mając naście lat i zaobserwować, że nic się nie zmienili. Wyjątkowość filmu podkreśla fakt, iż w pierwszy weekend po wejściu filmu do kin obejrzało go blisko 100000 Polaków -  o wiele więcej niż trzecią część "American Pie: Wesele". 
     Z ciekawostek odnośnie filmu to warto wspomnieć, że Chris Klein podczas kręcenia filmu brał udział w warsztatach tanecznych podczas których ułożył taniec pasujący do bohatera, którego grał.
     Fanów filmu mogę zaprosić na stronę http://www.americanreunionmovie.com (niestety po angielsku).
    Warto obejrzeć tenże film - POLECAM!!

niedziela, 7 października 2012

Szkoła uwodzenia

     Na początku chciałbym wszystkich powitać na nowym blogu "Opinie filmowe", który powstał jako ulepszenie poprzedniego "O prawie wszystkim". Postanowiłem bardziej uściślić tematykę pisania, nadać mojej stronie jednoznacznego charakteru. Zdecydowałem także przenieść wybrane wpisy tutaj.
     Czas wyrazić swoją opinie dotyczącą filmu. Dziś zdecydowałem się napisać o "Szkole uwodzenia" (reż. Roger Kumble). Film z pogranicza dramatu i thrillera.
      "Szkoła uwodzenia" to film o związkach, o seksie, ale przede wszystkim film o manipulacji, intrygach i zabawie ludzkim życiem i uczuciami. Akcja filmu rozpoczyna się od poznania Sebastiana - młodego, bogatego chłopaka, który potrafi świetnie manipulować ludźmi tworząc w ich życiu zamieszanie. Chcąc uzyskać jeszcze lepszą reputację wśród kolegów postanawia uwieść i przespać się z córką przyszłego dyrektora szkoły. Ta jest bardzo cnotliwa, krytykuje przypadkowy seks, co stwarza dla przyszłego adoratora wielkie wyzwanie. Presję osiągnięcia celu i zaciągnięcia Annette do łóżka wzmacnia zakład, jaki zawarł Sebastian ze swoją przyrodnia siostrą - Kathryn. To ona stwarza zamieszanie w życiu nie tylko brata, ale też niewinnych osób, takich jak kolejna dziewczyna jej byłego. Jest królową intrygi, bardziej podstępna i podła.
     W filmie wystąpili Reese Witherspoon ("Legalna blondynka", "Spacer po linie"), Ryan Phillippe ("Koszmar minionego lata") oraz Sarah Michelle Gellar ("Koszmar minionego lata", serial "Buffy: postrach wampirów") i Selma Blair ("Legalna blondynka", "Ostrożnie z dziewczynami").
     Film wywarł na mnie bardzo dobre wrażenie. Intrygi, zwroty akcji, wewnętrzne zmiany bohaterów wplatały się dobrze w wir zdarzeń czyniąc film ciekawym i wciągającym. Ciekawe zakończenie pozostawiło wrażenie dobrze wykorzystanego czasu na rozrywkę, a tego nie można powiedzieć o pierwszym lepszym filmie. Zresztą, film odbiega od typowego dla filmów o młodzieży i dla młodzieży, co czyni go jeszcze lepszym. Naprawdę gorąco polecam jego obejrzenie.

piątek, 28 września 2012

Akta Dresdena

    W moich planach mam umieszczenie dziś dwóch wpisów – jeden będzie opisywał pewien serial, drugi to swoiste zapowiedzi co do bloga po wakacjach. Ale nie przedłużajmy – spróbujmy odpowiedzieć sobie od razu na pytanie: „Na który post trafiliśmy?” Oczywiście opisujący kolejny serial. Serial „Akta Dresdena”.
    W ostatnim czasie miałem przyjemność obejrzeć wszystkie odcinki. Słowo przyjemność nie jest tu udawane jak w przypadku wypowiedzi podwładnego : ‘Pracować z Panem to prawdziwa przyjemność’ rozmawiającego z szefem, który jest dość ciężkim człowiekiem. Ale wracając do tematu – co czyni ten serial wyjątkowym? „Akta Dresdena” to serial opowiadający przygody Harry’ego Dresdena – prywatnego detektywa, który pomaga policjii w rozwiązywaniu kryminalnych spraw. Jego skuteczność związana jest dość nietypowymi zdolnościami, jakie posiada bohater. Bowiem Harry jest magikiem – czego nie ukrywa, a wręcz nawet podkreśla. Poza samym detektywem w każdym, bądź niemal prawie w każdym odcinku możemy spotkać piękną panią porucznik, przyjaciółkę magika, która pomaga Harry’emu zarobić trochę grosza. Żałuję, że nie ma drugiego sezonu, bo myślę, że przyjaźń z powodzeniem mogłaby przerodzić się w romans. Jest też przyjaciel Harrego, Bob, który z kolei jest duchem na zawsze uwięziony w swojej czasce.
    Oczywiście „Akta Dresdena” ma również wady. Z pewnością jest to pilot serialu, który o zgrozo trwa niemal półtora godziny – to trochę za długo! Jest to także jedyny odcinek serii, gdzie scenarzyści trzymali się książki (wydano pięć części o Dresdenie – chyba? – ale wykorzystano w serialu tylko jedną) i chyba najbardziej nużący, choć sama powieść ciekawa.
    A z takich ciekawostek to można zauważyć, że główny bohater ma na imię Harry jak inny bohater literacki (a później także filmowy) pałający się magią – Harry Potter.
    Podsumowując „Akta Dresdena” to kryminał z gatunku sci-fi. Powinien on zachęcić miłośników kryminałów i niewyjaśnionych zagadek oraz entuzjastów kina fantasy. Fanów literatury zachęcam do lektury przygód o Harrym Dresdenie.

Drive

    W końcu piszę. Niby nic pracochłonnego nie porywało mnie przez ten tydzień, a jednak nie miałem siły zmotywować się do wrzucenia czegoś na bloga. Teraz postanowiłem uzupełnić zaległości i to za sprawą kolejnego już filmu.
    Dziś padło na film pt. "Drive". Oglądałem go niedawno (w zasadzie przed chwilą) i muszę powiedzieć, że mnie nie zachwycił. Nieco inną opinię znajdziecie na blogu mojej znajomej (tutaj), która to oceniła film dość wysoko (nie sugerujcie się legendą ocen, jaka znajduje się po lewej, w chwili pisania tego postu autorka operowała skalą punktów od 2 do 5).
    Może powiem (a w zasadzie napiszę) o czym jest ten film. Akcja filmu toczy się wokół Drivera - kaskadera filmowego, który dorabia na boku jako kierowca w napadach na banki i takich tam sprawkach nie koniecznie zgodnych z prawem. Bohater zaprzyjaźnia się ze swoją sąsiadką i jej dzieckiem. Sprawa z Irene (sąsiadka grana przez Carey Mulligan) ma się ku romansowi, kiedy okazuje się, że z więzienia wychodzi mąż kobiety. Ma on jednak problem - niespłacone długi za ochronę w zakładzie karnym. Kiedy gangsterzy grożą rodzinie byłego więźnia, Driver postanawia mu pomóc. Na ich nieszczęście sprawy przybierają nie taki obrót jak by sobie życzyli.
    Jednakże, co można powiedzieć o tym filmie? Ciekawe dialogi, nietypowa akcja, strzelaniny, ucieczki i pościgi, fascynujące efekty specjalne - to elementy, których możecie nie szukać w tym filmie. Jeśli jednak zdecydujecie się wykonać tę czynność, czy ciąg takich czynności to niestety musicie liczyć się, że tego nie ma lub jest zdecydowanie za mało. W końcu to film akcji z 2011 roku, a nie z epoki, kiedy na ekrany wchodziły filmy nieme. Ale cóż...
    Jeszcze taka mała dygresja. Przez połowę filmu zastanawiałem się, co pociągało głównego bohatera w sąsiadce. Niby nie jest brzydka, ale mimo wszystko nie ma tego czegoś. Może ten jej nieco dziecinny wyraz twarzy? Nie wiem.
    Podsumowując film nie zrobił na mnie wrażenia, jednak mimo to cieszy się dość dobrą oceną społeczności filmwebu - dlatego można dać mu szansę. Oczywiście jeśli widzieliście takie filmy jak "Armageddon" czy "Młodzi Gniewni", bo jeśli nie to zacznijcie od tych w mojej ocenie dużo lepszych filmów.

Pearl Harbor

    W końcu chwila wytchnienia. Sesja, nauka, nic nie robienie, znowu nic nie robienie, nauka, ponownie nauka, szukanie praktyk, nauka i tak w koło. Kiedy będą wakacje? Na szczęście, by nie oszaleć od czasu do czasu robie sobie przerwy na tzw. nic nie robienie. A konkretnie oglądam seriale i filmy, korzystam z Internetu oraz spotykam się ze znajomymi. Dziś chciałbym porozmawiać o kolejnym filmie.

    „Pearl Harbor” to bardzo dobry film, który w zasadzie jest dla każdego. Romantykom spodobają się wątki miłosne, fanów kina akcji zachwycą sceny batalistyczne – walki powietrze, bombardowanie wrogiej floty. Ale powróćmy do wątków miłosnych… Te są z deka skomplikowane. Początkowo on i ona są parą, on wyjeżdża walczyć do Europy, a jego najlepszy przyjaciel – jeszcze z dzieciństwa – zabiera mu dziewczynę. W końcu jeden z nich umiera. Opis minimalistycznie przedstawia zawiłą sytuację pojawiającą się w pewnym momencie filmu, ale musi taki być, by zbyt nadto nie ujawnić fabuły.
    Wiecie na jakie elementy zwracam uwagę oglądając film? Oczywiście muzyka, zaskakujące zakończenie, trzymająca w napięciu akcja i wiele innych. Ten film wyróżnia się muzyką – jeden z utworów genialnego Hansa Zimmera można usłyszecieć z odtwarzacza na dole strony (fajny dodatek – nie?). Poza tym wciągająca fabuła, zakończenie też niczego sobie… Ten film trzeba zobaczyć.
    Patrząc na stronę tego filmu na filmweb.pl zauważyłem, że jeden z moich znajomych ocenił na 1/10 (czytaj nieporozumienie). Rozumiem, że ludzie mogą mieć różne zdania, różny gust itd. Ale „Lilo i Stich” na 10/10, a film o czymś na 1. Jeśli oceniacie filmy na tym portalu to proszę: NIE POPEŁNIAJCIE TEGO BŁĘDU! Na dole trailer filmu:

Lew, lampa i patelnia - czyli ranking bajek Disney'a


    Każdy z pewnością oglądał kiedyś jakąś produkcje Disneya. Być może były to tylko filmy, np. seria "Piraci z Karaibów", ale większość powie, że zna wiele bajek, które wypełniały jego dzieciństwo. Pamiętam czasy, jak w soboty koło południa na TVP1 emitowany był blok "Walt Disney przedstawia". Składał się wówczas z serialu (najbardziej lubiłem serial "Kochanie zmniejszyłem dzieciaki") oraz filmu pełnometrażowego. Zarówno pierwszy jak i drugi często były produkcjami animowanymi. Przez ostatnie lata zdarza mi się być dobrym wujkiem i jednocześnie wracać do bajek Disneya. Nie ma to jak rola opiekunki! Tak więc w ostatnim czasie oglądałem animowane filmy, często oglądając w koło to samo, czyli to, co dziecko polubiło najbardziej. Nic więc dziwnego, że zdecydowałem się przygotować ranking pięciu najlepszych filmów animowanych Disneya.
MIEJSCE 5.

    Piąte miejsce w moim rankingu należy się filmowi "Aladyn". Bajka podobała mi się właściwie za sprawą Dżina, który był prze zabawną postacią. Jednym z elementów na jakie zwracam uwagę oglądając film, przy którym mam się odprężyć, jest poczucie humoru. Nie mam na myśli tu np.dramatów psychologicznych, bo ich rola jest zupełnie inna. Za to film animowany powinien rozbawić widza, sprawić by się śmiał. Ale wracając do omawianego tworu. O czym jest ten film? Mając na względzie, że jest to produkcja Disneya można śmiało rzec, że historia dotyczy miłości. I rzeczywiście jest to prawda. Na dworze u sułtana żyje sobie księżniczka Jasmina. Księżniczce nie podoba się żaden z kandydatów na męża, co budzi niepokój ojca. Pewnego dnia poznaje ona chłopaka imieniem Aladyn, niestety nie jest on szlachetnie urodzony, więc nie będzie mógł poślubić  księżniczki. Aladyn ma nie wątpliwe szczęście - stał się właścicielem latającego dywanu oraz zaczarowanej lampy, której mieszkaniec spełnia życzenia. Warto obejrzeć tę bajkę.
MIEJSCE 4.
    Czwartą pozycję zdecydowałem się przyznać trylogii "Król lew". Tej serii nie trzeba chyba przedstawiać nikomu. Jeśli ktoś nie kojarzy Simby, z pewnością kojarzy jego dwóch najlepszych przyjaciół - Timona i Pumbę.

W całej trylogii, to właśnie oni sprawiają, że bajka nie ma charakteru dramatu obyczajowego, a bardziej charakter rozrywkowy. Jednakże "Król lew" i "Król lew 2" opowiadają bardzo piękną i przejmującą historię. Trzecia część, będąca chęcią odświeżenia serii nie była już tak dobra. Patrząc jednak na całą serię można śmiało powiedzieć, że jest warta uwagi.
MIEJSCE 3.

    Na miejscu trzecim uplasował się "Herkules". Film, który przenosi nas do czasów starożytnych. Tam poznajemy bardzo miłego, nadzwyczaj silnego chłopca, który niegdyś był mieszkańcem Olimpu. Gdy był niemowlęciem zabrano go stamtąd i pozbawiono nieśmiertelności. By powrócić do rodziców musi stać się herosem nad herosami i udowodnić swoje męstwo. Dlaczego ta bajka mi się podobała? Już odpowiadam, wspominałem coś o poczuciu humoru? No właśnie. W tym animowanym dziele jest jego pełno, naprawdę!

MIEJSCE 2.
    Teraz pora wybrać vice-mistrza wśród bajek Disneya. Co byście powiedzieli, gdyby zamknięto was w wysokiej wieży z dala od innych ludzi a wieży strzeże smok? Powiecie "Shrek" nie jest produkcją Walta Disneya i słusznie. Dlatego na drugim miejscu jest inna historia. Owszem, jest w niej dziewczyna zamknięta w wieży, ale smoka zastępuje zła wiedźma. Dodatkowo dziewczyna ma kilometrami się ciągnące magiczne włosy. Kto oglądał ten się domyśla - chodzi o historię Roszpunki o przewrotnym tytule "Zaplątani". Ten film ma dwa wielkie plusy:
 + patelnia (kto obejrzy ten zrozumie)
 + Maks - koń, który zachowuje się jak pies.
Bardzo przyjemna historia, którą TRZEBA ZOBACZYĆ!
MIEJSCE 1.
    Zwycięzcą rankingu jest... "Tarzan". Chyba wszyscy znają historię o chłopcu uratowanym i wychowanym przez goryle, dlatego nie będę opowiadał fabuły. Wyjaśnię dlaczego to właśnie tarzan zasługuję na miejsce 1. Otóż, gdyby Tarzan walczył z Najmanem to ten drugi zostałby pokonany już w pierwszej rundzie. Dobrze, a teraz na poważnie. W filmie istnieje wiele barwnych i sympatycznych postaci - i nie mówię tu o tytułowym bohaterze. Niektóre sceny mrożą krew w żyłach jak w dobrym filmie akcji. A muzyka... The best! Ten film trzeba zobaczyć!

    W przyszłości opublikuje może jakiś inny autorski ranking!

Wehikuł czasu

    Nie tak dawno, bo w piątek, w głowie dało się usłyszeć postanowienia, że ten weekend spędzę na nadrobieniu zaległości odnośnie studiów. Nauka do kolokwiów, napisanie projektów, które w najbliższym czasie będzie trzeba oddać i takie tam. Jednak jak to w życiu bywa ambitne postanowienia ulegają ambitnemu nic nie robieniu. Tak po części było i u mnie. Po części, bo coś tam napisałem, czegoś się nauczyłem. Jednak bardziej skupiłem się na obejrzeniu kilku odcinków moich ulubionych seriali, skatalogowaniu kilku piosenek na komputerze (grunt to porządek!), ale też na obejrzeniu kilku filmów - a w zasadzie aż dwóch. Jednym z nich, obejrzany dziś wieczorem, był "Wehikuł czasu".

    Może najpierw o filmie. Film opowiada o nauczycielu akademickim, Alexandrze Hartdegenie, który po śmierci narzeczonej postanawia wybudować wehikuł czasu, by powrócić do przyszłości i uratować miłość swojego życia. Na nieszczęście dla bohatera każda próba zmiany wydarzeń kończy się niepowodzeniem. Alexander nie poddaje się łatwo - postanawia wybrać się w przyszłość, by uzyskać odpowiedź na pytanie, dlaczego nie może uratować Emmy. Co więcej, podczas jednego z przystanków w podróży zdarza się wypadek, który przenosi głównego bohatera o 800000 lat. A przez ten czas świat uległ diametralnej zmianie.
    "Wehikuł czasu" cechuję się ciekawą fabułą i w mojej opinii dość dobrą grą aktorską. Jednak chyba najbardziej urzekły mnie w nim dwie rzeczy. Po pierwsze to obraz zmieniającego się świata podczas, gdy bohater przemierzał czasoprzestrzeń. Po drugie muzyka, chwytająca za serce. Soundtrack z tego filmu z pewnością podoba mi się dla tego, gdyż lubię słuchać i tu wezmę w cudzysłów "takiego wycia". Dlatego trafia do mnie Karl Jenkins i utwór "Adiemus"  czy "Now we are free" z filmu "Gladiator"
    A teraz trochę przemyśleń. Zastanawialiście się kiedyś, co byście zrobili posiadając wehikuł czasu? Ja wiem, sprawdziłbym czy na pewno działa. Kierunek przeszłość czy przyszłość? Zdecydowanie wybrałbym przeszłość. Każdy w życiu ma jakiś moment w życiu do którego chciałby wrócić, chwile, w których chciałby zachować się inaczej. U mnie wychodzi sporo tego. Oprócz czystej chęci zmiany przeszłości wybrałbym się w tę stronę jeszcze z innego powodu. Przyszłości nie znam i obawiałbym się, że mógłbym nie być z niej zadowolony. Zobaczywszy nieciekawą wizję przyszłości czułbym niemoc po powrocie do obecnego życia. Chociaż, czy gdybym był powiedzmy o te 300 lat do przodu, to czy to kim jestem teraz byłoby dalej aktualne? Nie będę odpowiadał na to pytanie. Czuję, że zbaczam na tematy filozofii, a o filozofii wiem dużo mniej niż o ortografii. Warto wiedzieć, że gdyby błędny tekst nie podkreślał się na czerwono wyraz wehikuł pisałbym w większości przez ch.
    Na zakończenie chciałbym przytoczyć myśl, będąca interpretacją słów jednego z bohaterów wyżej wymienionego filmu. Warto się nad nią zastanowić.
Człowiek zawsze ma ze sobą przeszłość i przyszłość. Przeszłość w postaci wspomnień, przyszłość w postaci marzeń.
Jest to słuszne stwierdzenie, prawda?

Ale czad!

     Wczoraj po raz drugi oglądałem film "Ale czad". Chciałbym krótko podzielić się wrażeniami z tegoż filmu. Podobał mi się bardzo, dlatego też nie rozumiem, dlaczego na Filmweb.pl ma marne 6,6. Widziałem dużo gorsze filmy, a oceny społeczności były lepsze. Nie wiem dlaczego tak jest. No dobra, WIEM. Każdy z nas ma po prostu inny gust filmowy i inne rzeczy się w nich podobają.

     Okej, powinienem teraz coś o tym filmie napisać. I ku zaskoczeniu tak nie zrobię. Dobra zrobię - śmieję się tylko :) . Film opowiada losy dwóch przyjaciół - Nicka i Shawna (odpowiednio zagrani przez Ericka Christiana Olsena i Nicholasa D'Agosto, ten drugi zagrał też w serialu "Herosi"), którzy to postanawiają zamiast jechać na  obóz sportowy udają się na obóz dla cheerleaderek. Po co? Chłopcy wpadli na genialny plan, na takim obozie jest ok. 300 dziewczyn (większość ładne), czyli będą mieli się kim zająć. Na wyjeździe obaj się zakochują, co pociąga za sobą fakt, że z "Ale czad" ostatecznie zmazuje pozory, że będzie to kolejny film o zaliczaniu nieskończonej ilości ładnych dziewczyn na rzecz komedii romantycznej. Osobiście jednak miałbym opory przed wrzuceniem go do szufladki z napisem "KOMEDIA ROMANTYCZNA". Fakt jest to komedia, ponieważ film jest zabawny, dowcipny a na dodatek śmieszny. Na prawdę warto go zobaczyć!

     Na zakończenie dodam, że muzyka, jaką usłyszymy podczas oglądania zasługuje na niebywale wielkiego plusa.

Merlin vs. Czarodziejki

     Dziś pojedynek dwóch seriali, których tematem przewodnim jest magia. W prawym narożniku - serial z Wielkiej Brytanii dotyczący znanej wszystkim legendy o królu Arturze - "Przygody Merlina". W lewym narożniku - serial, którego motywem przewodnim są perypetie współczesnych czarodziejek z San Francisco - "Czarodziejki". Seriale te, zmierzą się w kilku konkurencjach, w których to będę starał się wybrać zwycięzcę.
Runda I: Sylwetka głównych bohaterów

     W "Przygodach Merlina" głównym bohaterem jest młody chłopak, który w nagrodę za uratowanie życia księcia Artura, zostaje jego sługą (też mi nagroda...). Merlin skrywa jednak pewną tajemnice - posiada umiejętności magiczne, co oczywiście jest problemem, gdyż jest to niezgodne z miejscowym prawem. Bowiem każdy kto uprawia magię, obojętnie w jakich celach, zostaje uznany za zdrajce i skazany na śmierć. Młodzieniec jednak korzysta z magii, uczy się jej i rozwija w ukryciu, by wspierać swojego pana i na dobrą sprawę również przyjaciela. Merlin jest sympatyczny i ma poczucie humoru. W rolę tej postaci wcielił się Colin Morgan. 

     Drugi serial, "Czarodziejki", opowiada losy trzech sióstr, które przybywają do San Francisco na pogrzeb swojej babci, kobiety która wychowywała je po śmierci ich matki. Kobiety tego też dnia odkrywają zdolności magiczne, które dla ich bezpieczeństwa zostały im "zabrane" do czasu, kiedy stracą opiekę magiczną swojej babci. I tak siostry postanawiają wspólnie zamieszkać w domu, jaki pozostał im w spadku, by rozpocząć nowe życie, odbudować wzajemne relacje i pokonać rzeszę demonów i innych postaci magicznych, które powodują zło na świecie. Każda siostra posiada inny charakter, inne aspiracje, inną przeszłość oraz inną zdolność magiczną. Jest jednak kilka rzeczy, które je łączy - każda ma imię na literę 'P' oraz żadnej nie da się nie lubić.

     Zwycięzcą tej rundy jest serial "Czarodziejki", ponieważ postacie są bardziej złożone, posiadają ciekawszą osobowość.
Runda II: Świat przedstawiony w serialu

     Akcja "Przygód Merlina" rozgrywa się w średniowiecznej Anglii w zamku Camelot. Jest król, jego syn - Artur, są rycerze i dużo więcej barwnych postaci. W serialu nie ma jednoznacznego czarnego charakteru. Pojawiają się oni na kilka odcinków, dużo częściej tylko na jeden niczym zamordowany w serialach kryminalnych. Zamek Camelot skrywa też w swych piwnicach pewną tajemnicę. Żyje tam, pozostawiony w niewoli, ostatni żyjący smok, który w pierwszych sezonach służy Merlinowi radą, często w formie zagadki, którą dodatkowo bohater będzie musiał rozwiązać. Jednakże w serialu można zobaczyć często wiele efektów specjalnych, których w serialu o magii powinno być jak najwięcej. Tyle o pierwszym z seriali.
     Współczesne San Francisco kryje w sobie wiele mrocznych tajemnic. Demony mordujący ludzi, stwory, które czynią zniszczenia i wiele innych to postacie, które nie są postaciami tylko z bajek, ale ukrywają się w podziemiach nie tylko amerykańskich miast, ale na całej Ziemi. Na szczęście są one - czarodziejki, które działając w interesie wszystkich pokrzywdzonych wypowiadają wojnę ich oprawcom. Pomagają im ich zdolności - umiejętność przesuwania przedmiotów, zatrzymywanie czasu oraz przepowiadanie przyszłości. Tutaj, podobnie jak w "Przygodach Merlina", dużo efektów specjalnych i ciekawej akcji. Serial pokazuje, że można stworzyć ciekawy serial fantasy z niekończącymi się pomysłami, których czasem brakuje w produkcjach tego typu.

     Tę rundę wygrywa serial "Przygody Merlina". Motyw średniowiecza, kostiumy i urzeczywistnienie legendy o królu Arturze wydają mi się większym wyzwaniem niż wplecenie elementów fantasy do świata współczesnego. 
Runda III: Matematyka
     Trzecia i rozstrzygająca runda, o przewrotnym tytule związanym z królową nauk, będzie o statystykach na dwóch serwisach społecznościowych: filmweb.pl oraz stopklatka.pl. O tyle, o ile stopklatka.pl  jest mało popularna i w związku z tym posiada dużo mniejszą liczbę użytkowników, o tyle filmweb.pl jest chyba najczęściej wybieranym serwisem o tematyce filmowej w Polsce. I tak z obu portali możemy zauważyć, że serial "Czarodziejki" jest serialem bardziej popularnym. Tutaj filmweb.pl wskazuje na niemal trzykrotną przewagę serialu o siostrach. Fakt ten z pewnością spowodowany jest tym, że owe "Czarodziejki" są o 10 lat starsze. Dlatego też za kryterium w tej rundzie postanowiłem wybrać średnią arytmetyczną ocen na obu portali. 
     Zatem zwycięzcą tej rundy i tym samym zwycięzcą tego pojedynku jest: ... żaden z seriali. Jest remis. Dlaczego? "Przygody Merlina" zwyciężają na filmwebie, zaś "Czarodziejki" na stopklatka.pl.

     Na zakończenie chciałbym powiedzieć, że oba seriale są warte obejrzenia. Nie rozstrzygnięty pojedynek świadczy tylko o fakcie, że zbliżony poziom jednego do drugiego powinien zmusić miłośnika "Czarodziejek"   do obejrzenia "Przygód Merlina" i odwrotnie.

środa, 26 września 2012

Walentynki

     Dziś do zaproponowania mam obejrzenie pewnego filmu, na którego to zdecydowałem się wczoraj. Nie będzie to kryminał ani horror. Nie będzie to western, czyli gatunek, który uważam za nieciekawy i monotematyczny oraz taki, którego generalnie staram się unikać. Nie mówię, że nie warto obejrzeć nic tego typu, bo z każdego filmu da się coś wyciągnąć. Może nas przerazi, rozśmieszy czy co bardzo lubię czegoś nas nauczy lub przynajmniej zmusi do myślenia. Jednak dziś chciałbym napisać o pewnej komedii romantycznej.
     Okej, wypadałoby w końcu podać tytuł tego filmu. A więc... dzisiaj napiszę o "Walentynkach", jak z resztą można było z tytułu postu wywnioskować. Z reguły tytuły tego typu staram się oglądać w czasie na który wskazują, np. "Halloween" ostatniego października, "Krwawe walentynki" 14-ego lutego, a "Kevina samego w domuw czasie świąt Bożego Narodzenia. Oczywiście z tym ostatnim nie powinno być problemu na kilka następnych lat dzięki użytkownikom Facebooka oraz telewizji POLSAT, która tradycyjnie emituje wyżej wymieniony film, bądź jego kolejną część, a także "Szklaną pułapkę", która już ze świętami nie ma raczej nic wspólnego. Myślę, że teraz powinno zrodzić się pytanie, dlaczego wobec tego tym razem nie działałem tym schematem i obejrzałem film nie w lutym, a w marcu? Już się tłumaczę. Niestety nie udało mi się zdobyć filmu na czas, za to wczoraj minął dokładnie miesiąc od właściwych walentynek.
     Dobrze a teraz może jednak więcej o filmie. Pozwolę sobie przytoczyć opis z portalu filmweb.pl :
Historia damsko-męskich miłosnych zawirowań wywołanych atmosferą Walentynek.

Opis bardzo trafny, krótki i nic nie wnoszący do naszego wyobrażenia o filmie, jakie przynajmniej JA miałem czytając nazwę tytułu filmu. Więc, bardziej szczegółowo, o czym jest ten film? Film, który wyreżyserował Garry Marshall (wyreżyserował on również "Pamiętnik Księżniczki" czy "Mamę na obcasach"), opowiada o losach bohaterów, których losy świadomie lub nie przeplatają się niczym jak w tragedii antycznej w ciągu 24 godzin, czyli od wczesnego ranka po północ następnego dnia. Gdybym jednak miał powiedzieć czy jest on o miłości, odpowiedziałbym, że jest on o miłości w walentynki. Jednakże motyw miłości pokazanych jest chyba na wszystkich płaszczyznach wiekowych. Począwszy od uczniów szkoły podstawowej, poprzez nastolatków, którzy pragną w ten dzień przeżyć swój pierwszy raz, po osoby dorosłe i ludzi starszych, w których to życiu również nie zabraknie zawirowań. Muszę przyznać, że film mnie nie raz zaskoczył i niejednokrotnie rozśmieszył.

     W filmie wystąpiło wiele sław, między innymi Julia Roberts ("Notting Hill"), Anne Hathaway ("Alicja w krainie czarów""Miłość i inne używki"), Ashton Kutcher ("Pan i Pani Killer""Efekt motyla") i naprawdę wiele, wiele innych gwiazd. Wszystkich fanów sagi "Zmierzch", z której to obejrzałem tylko pierwszą część, na pewno ucieszy fakt, że w "Walentynkach" wystąpił Taylor Lautner. Wcięlił się on w postać Willy'ego, partnera Fellicii, którą to z kolei zagrała Taylor Swift. Swoista para Taylor - Taylor wzbudziła we mnie, jak przystało na komedię, powód do uśmiechu.
     Na zakończenie chciałbym jeszcze raz zachęcić do poświęcenia dwóch godzin na obejrzenie tego filmu. Aby sobie pomóc postanowiłem umieścić trailer, zapowiadający film. Jak powszechnie wiadomo, trailery mają to do siebie, że zawsze ukazują film bardzo korzystny i zachęcający do zainteresowania się filmem.
Miłego oglądania!


Grimm

     Każdy z nas ma jakieś wspomnienia z dzieciństwa. Dla jednych będzie to zabawa w chowanego i ganianie godzinami za piłką, dla innych czas spędzony na beztroskim nic nierobieniu. Jeszcze inni powiedzą, że czytali książki. Starsze pokolenie ode mnie zapewne powiedziałoby, że czytali książki, ponieważ był to odpowiednik faworyzowanego przez moje pokolenie telewizora. Dzięki temu urządzeniu mogliśmy zasiadać przed telewizorem i oglądać na TVP1 wieczorynkę o 19. Dziś dzieci, w świecie zaawansowanych  technologii, żyją i wychowują się nie tylko w otoczce telewizji ale również komputera i Internetu. Dlatego uważam, że warto tego małego człowieka przyzwyczajać do książki, choćby do baśni braci Grimm.
      Jednak dziś, chciałbym polecić nie książkę lecz serial. Serial, który po mimo niewinnego, a może nawet dziecinnego (bo takie mam skojarzenia) tytułu, kierowany jest do osób starszych. Oczywiście nie mam na myśli znanej i lubianej grupy społecznej, jakimi są emeryci i renciści, ale każdego (również wcześniej wspomnianych),  kto nie jest kilku, kilkunastoletnim dzieckiem. Serial ten ma tytuł "Grimm".

      Jaki ten odcinkowy twór ma charakter? Jest to serial fantasy, choć da się w nim znaleźć nutkę kryminału, horroru, a jak podaje filmweb.pl również dramatu, na który początkowo nie wpadłem, ale po głębszym (zastanowieniu) zaczynam to dostrzegać. Może krótko opowiem o czym jest ten serial...
      Kojarzycie wilka z baśni o Czerwonym Kapturku? Na pewno! A co gdyby "wilk" był człowiekiem, który porywa małe dziewczynki i... (to sobie do oglądacie). Na szczęście jest ktoś, kto może powstrzymywać takie stwory, bo jak się okaże z odcinka na odcinek poznamy ich znacznie więcej niż tylko wilk ze wcześniej wspomnianej baśni pojawiającego się w jednym z epizodów. Ten ktoś to Nick Burckharth - detektyw z wydziału zabójstw, który po śmierci swojej ciotki zostaje jedynym żywym łowcą, zwanym Grimmem. To on jako jedyny posiada zdolność rozróżniania od ludzi stworów, które znamy z kart książek z baśniami braci Grimm i które dla innych wyglądają i żyją jak zwykli ludzie.
     Dodam tylko, że w rolę Eddiego Monroe - przyjaciela wspomnianego detektywa wcielił się Silas Weir Mitchell, którego możecie kojarzyć z serialu "Skazany na śmierć". W rolę głównego bohatera zaś David Giuntoli - aktor kojarzony z roli... No dobra, nie kojarzony.
      Zachęcam do oglądania serialu online, ponieważ bodajże nie jest emitowany w Polsce na antenie żadnej ze stacji (a przynajmniej nie słyszałem, by gdzieś w Polsce go nadawali).