niedziela, 25 listopada 2012

Misja na Marsa



     Na początku listopada za namową współlokatora obejrzałem film „Misja na Marsa (org. „Mission to Mars, reż. Brian de Palma). Niestety pomysł „Obejrzyjmy coś na YouTube!” nie był wcale taki najlepszy.
     Ale po kolei. Opiszę najpierw fabułę. Film przenosi widza do roku 2020, kiedy to ludzkość wchodzi w decydującą fazę podboju Marsa. Wysłana przez NASA załoga kosmonautów dociera bez żadnych komplikacji na Czerwoną Planetę. Odkrywają oni, że znajduję się tam woda, mają przesłanki na istnienie życia na tej planecie. Jednak niedługo po tym kontakt z załogą się urywa, a na Ziemii zarejestrowano potężną burzę piaskową, jaka zastała astronautów. Zapada decyzja, by stworzyć misję ratunkową…
     Oglądając film można zobaczyć Tima Robbinsa („Skazani na Shawshank”, „Green Latern”) oraz Gary’ego Sinisea („Zielona mila”, „CSI: Kryminalna zagadki Nowego Jorku”).

     Pora na opinie. Na początku posłużę się fragmentem recenzji „Misji na Marsa” autorstwa Grzegorza Wojtowicza, któremu udało się uchwycić się całą akcję trochę lepiej, która aż kipi od komentarzy na temat filmu. 
 Projekcja się rozpoczyna. W kierunku nieba zostaje wystrzelona rakieta. Brian szybko przechodzi do rzeczy - myślę sobie. Dopiero po chwili skojarzyłem, że to zwykły fajerwerk! Akcja powoli się rozwija, po czym przypominam sobie start promów "Independence" i "Freedom" z "Armageddonu" Michael'a Bay'a. Ciekawe jak tutaj to pokażą? - zastanawiam się. Patrzę, a tu po Marsie odziani w skafandry NASA niepewnie pełzają astronauci. Brian jednak szybko przechodzi do rzeczy. Nie ma startu statku kosmicznego, trudno, zobaczymy co będzie dalej. Oho, zrywa się marsjański twister. Cool! Efekt ciężkiej pracy dwóch firm - Industrial Light&Magic i Dream Quest Images jest naprawdę zadziwiający i cudowny. Zaraz potem na ratunek wyrusza grupa ratunkowa (jak w "Obcy-decydujące starcie" Jamesa Cameron'a). Pierwszy kontakt z jedynym ocalałym po burzy czarnoskórym bohaterem jest zaskakujący + przerażająca (w tym momencie) muzyka Ennio Moricone, wow. Rozwikłanie tajemniczego sygnału pochodzącego z kopuły i przyrównanie go do ludzkiego DNA jest również zaskakujące, jak i przerażające, wow. W końcu poznanie marsjańskiej kobiety, pięknej, niczym metaliczny T-1000 z "Terminatora 2" Jamesa Cameron'a. Tyle, że T-1000 nie był kobietą. Przecudne zobrazowanie ewolucji na Ziemi wzrusza do łez. Jest to bez wątpienia najpiękniejsza sekwencja tego wspaniałego filmu, która moim zdaniem powinna przejść do historii kina. Wzruszający happy-end i napisy końcowe.

 Całą recenzję znajdziecie tutaj.
     Okej, teraz moja wypowiedź. Oglądając film nie czerpałem jakieś ogromnej przyjemności. Co prawda, uważam, że z każdego filmu da się coś wynieść, jednak tutaj dostałem lekcję, że istnieją kiepskie filmy. Owszem były dwie ciekawe sceny, trochę efektów specjalnych, a na zaznaczenie zasługują także 'dekoracje' (pomalowanie wydm w pobliżu Vancouver rdzawo-czerwoną farbą dało wrażenie, że akcja rozgrywa się u naszego kosmicznego sąsiada). Jednakże nie potrafiłem utożsamić się z bohaterami, których obecność mi nie przeszkadzała, ale też nie wydawała się konieczna. Niektóre sceny wydawały mi się mało prawdopodobne (Jeden z członków załogi wychodzi ze statku w przestrzeni bez zabezpieczenia, że porwie go owa przestrzeń. To tylko przykład takiego absurdu. JEST ICH WIĘCEJ), a sam pomysł na film i sceny był jakby ściągnięty z innych filmów gatunku. Szkoda, że reżyser m.in. „Człowieka z blizną” podjął się, parafrazując tytuł innego filmu jego reżyserii, misji niemożliwej do wykonania (mam na myśli stworzenie dobrego filmu).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz